
Jeżeli wybiera się Sportowca Roku i galę obejrzą miliony Polaków, szanse na wygraną powinny być równe. Lub możliwie równe. Niestety - w trakcie sobotniej gali, którą mogliśmy obejrzeć w TVP - takie nie były. Chciano jak najwięcej zarobić. Efekt? Kiedy pokazano, że prowadzi Tomasz Majewski, doszło do mobilizacji elektoratu Justyny Kowalczyk. I ona wygrała. Sprawa jest poważna, bo nawet szef sportu TVP przyznaje, że coś tutaj jest nie tak. Trochę tylko szkoda, że to wszystko odbyło się kosztem dwóch wielkich sportowców.
Mam w ogóle wrażenie, że to, co stało się w sobotę, powinno być przestrogą dla mediów, które z każdej tego typu imprezy chcą wyciągnąć jak największe pieniądze.
Po kilku, może kilkunastu minutach gali prowadzący Maciej Kurzajewski i Paulina Chylewska pokazali grafikę z bieżącymi wynikami. Z początku nie mogłem uwierzyć, że to robią. Na niej zobaczyliśmy, jak w danej chwili rozkładały się głosy w pierwszej dziesiątce. Prowadził Majewski, zaraz za nim Kowalczyk, reszta była daleko w tyle. Po co to pokazano? To, jak mawiał jeden z bohaterów filmu "Trzech kumpli", doskonałe pytanie.
Oczywiście, że chodziło o większy zarobek. Ale czy nie można było zamiast tego przypominać, nawet nachalnie, co kilka chwil, o tym jakiego sms-a trzeba wysłać na konkretnego sportowca? Mówić, że Radwańska to 01, Majewski 02, Zieliński 03, itd?
Ona przegrywa? Głosujmy!
Jest jeszcze skutek drugi. Poważniejszy. Wyobraźmy sobie przeciętną polską rodzinę, mieszkającą dajmy na to w Koniakowie (ładne miasteczko, niedawno przejeżdżałem) i oglądającą plebiscyt. Żona z mężem, nie interesują się sportem. Widzą wstępne wyniki, potem taki dialog.
- Druga? To z kim przegrała?
- Z Tomaszem Majewskim.
- Majewski to ten komik, co gości zaprasza?
- Nie, kochanie. Ten co rzuca kulą.
- Kulą?
- Tak, nawet coś tam zdobył na tych, no igrzyskach.
- Ale co on zdobył?
- Już nie pamiętam.
- To niesprawiedliwe. Przecież Kowalczyk teraz wygrywa. I jeszcze te wredne Norweżki jej przeszkadzają. Ale ta telewizja niesprawiedliwa.
- Wysyłamy sms-y?
- Jasne.
Justyna Kowalczyk i Tomasz Majewski. Dwójka wielkich sportowców. Razem z Adrianem Zielińskim musieli się znaleźć na podium. Z jednej strony zawodniczka, która na początku 2012 roku wygrała Tour de Ski - jeden z najtrudniejszych cykli zawodów, jakie zna historia sportu. Wygrała w dodatku w wielkim stylu, na Alpe Cermis, w rywalizacji z Marit Bjoergen. Wygrała w dyscyplinie, która ze wszystkich kobiecych (to tylko moje zdanie) stoi obecnie na najwyższym poziomie. A do tego była jeszcze druga w Pucharze Świata.
Z drugiej strony Majewski - człowiek, który sukces na najważniejszej dla kulomiota, rozgrywanej co cztery lata imprezie, potrafił powtórzyć. Który znowu jest złoty. Który znowu pognębił rywali. I jak tu ich porównać? Gdybym zasiadał w kilkuosobowym jury, głosowałbym za Majewskim, ale znam wiele osób, które wybrałyby Kowalczyk. I też zrozumiem ich argumenty. Bo są logiczne.
sms-owcy zabrali wygraną Majewskiemu w plebiscycie PS i TVP. Zadecydowały gospodynie domowe. Choć z drugiej strony facet uprawia najbardziej prymitywną dyscyplinę sportu, jaką wymyślono, więc może to i dobrze. Kowalczyk jest irytująca jako osoba (to moje wrażenie z jej wywiadów), ale przynajmniej reprezentuje jakiś porządny sport.
Ten tekst nie jest o tym, że Kowalczyk nie zasłużyła. Prezentowała się świetnie, była kapitalna. Problem jest inny. Jeżeli robi się najważniejszy tego typu plebiscyt, galę, którą w prime timie obejrzą miliony Polaków, szanse konkretnych sportowców na wygraną powinny być wyrównane. Albo przynajmniej w miarę wyrównane - bo taki plebiscyt musi odbyć się na przełomie roku, kiedy Kowalczyk startuje w Tour de Ski i ma z miejsca przewagę nad gościem, który rodaków zachwycił pół roku temu. Z tego punktu widzenia w dzisiejszym świecie te pół roku to wieczność.

