Wojciech Inglot stworzył od podstaw jedną z największych marek kosmetycznych świata. Zamiast produkować w Chinach, jego fabryki w Przemyślu dały pracę wielu mieszkańcom regionu. Choć zarabiał miliony, wiódł niezwykle proste życie. Dlaczego zostanie po nim tak wielka pustka w rozmowie z naTemat tłumaczy jego przyjaciel, dziennikarz Mariusz Ziomecki. – Po śmierci Wojtka w Przemyślu i Warszawie naprawdę lały się łzy. Płakaliśmy po nim wiele godzin. Ten człowiek był wyjątkowy – wspomina.
Dla większości zmarł po prostu jeden z wielu bogaczy – Wojciech Inglot, pan stracił przyjaciela...
Mariusz Ziomecki: Zapamiętałem go jako człowieka, który był zaprzeczeniem stereotypu bogatego biznesmena. Wojtek nie był arogancki, przeciwnie, bardzo ciepły, bezpośredni. Kiedy raz do kogoś się przekonał, to już go nie opuszczał.
On stworzył światową firmę z niczego, nie krzywdząc nikogo po drodze. Nikogo nie oszukiwał, ani nie wypychał z rynku. Budował, nie niszczył. I dokonał tego wszystkiego bez grosza z kredytów bankowych. Nie zawdzięczał nic nikomu. Wojciech Inglot był jedną z tych niewielu osób, które mówiły, że klimat do robienia biznesu w Polsce wcale nie jest zły. Uważał, że narzekający przedsiębiorcy po prostu nie wiedzą jak trudno jest w Nowym Jorku odebrać towar z lotniska i przekazać go do swojego magazynu, albo jakich prawników zatrudnić, by założyć sklep na Manhattanie.
Sukces stworzonej przez niego marki tkwił w jego charakterze?
Wojtek kompletnie nie otaczał się bogactwem. Jego styl życia był szalenie prosty. Nie miał ochroniarza, a lato spędzał w prostej chałupce pod Przemyślem. Proszę sobie wyobrazić potentata który odpoczywa pod miastem bez ochrony, w prostych warunkach! A on właśnie tak żył. Nawet ubierał się zawsze tak, jak większość ludzi ubiera się raczej w podróż samolotem. Luźna koszula i spodnie, wygodne buty. W garniturze widywałem go tylko przy naprawdę wielkich okazjach. Wojtek był człowiekiem zapracowanych. Imperium, które wyrosło w jego rękach, wymagało nadludzkiego zaangażowania szefa, który bezpośrednio prowadzi biznes. Wojtek śmiał się, że tyle podróżuje że jego organizm już się pogubił i nie wie, czy jest noc czy dzień.
Zbyt wiele o Wojciechu Inglocie za jego życia nie mogliśmy się dowiedzieć. O czym warto wspomnieć dziś...?
On prowadził rozbudowaną działalność charytatywną. Z tym, że nie tylko się nią nie chwalił, ale istniał wręcz zakaz mówienia na ten temat. Jedyny wyjątek to te blisko 100 tys. złotych, które Wojtek dostał w związku z nagrodą im. Jana Wejcherta. Wtedy oficjalnie przekazał otrzymane pieniądze na książki dla biednych dzieci z jego regionu. Okazało się wtedy, że ta nagroda nie wystarczy na pokrycie całego zapotrzebowania, więc dołożył jeszcze z własnej kieszeni. To jednak tylko ostatni przykład, a ich było wcześniej wiele więcej.
Publicznie widzieliśmy go tylko jako niezwykle przebojowego, niezniszczalnego biznesmena. Przyjaciele dostrzegali, że dzieje się z nim coś złego?
Myśmy się szalenie martwili. Jestem od niego zaledwie o o kilka lat starszy i muszę przyznać, że nie byłbym w stanie wytrzymać takiego rozkładu dnia, który Wojtek prowadził non-stop. Wszyscy to widzieli i na ile mogliśmy, staraliśmy się o niego zatroszczyć. Problem w tym, że on był bardzo silną indywidualnością. Należał do tych ludzi, którzy nie mówią głośno, że coś ich boli. Musiało więc dojść do jakiegoś naprawdę poważnego załamania, by dopuścił pomoc lekarza.
W miejscach, gdzie spotyka się zarząd Inglota zawsze stoi taka tablica z rozkładem tego, gdzie kto wyjeżdża w najbliższych dniach. Ja czułem śmiertelne zmęczenie gdy tylko czytałem, co tam napisano. A Wojtek był dodatkowo głównym chemikiem, designerem i strategiem. Praktycznie też najważniejszym negocjatorem.
Wielu zastanawia się, co teraz stanie się z firmą Inglot?
Fabrykę prowadziła z Wojtkiem jego siostra, Elżbieta Inglot-Kobylańska. Ona też jest chemikiem i z nią Wojtek wszystko zaczynał. Później dołączył do nich także brat, Zbyszek Inglot, który jako fizyk swego czasu pracował na Uniwersytecie Jagiellońskim i na Uniwersytecie w Getyndze, robił projekty badawcze w CERN. To on był ostatnio współodpowiedzialny za rozwój zagranicznej sieci sklepów. Firma ma dziś blisko 400 salonów w kilkudziesięciu krajach na całym świecie. Trudno to teraz nawet policzyć, bo część sklepów w tym momencie powstaje, meble do innych płyną statkami a do jeszcze innych właśnie są produkowane w Przemyślu.
Operacyjnie i produktowo zapewne nie będzie widać, że coś się zmieniło. Jestem pewien, że nie będzie żadnego potknięcia. Natomiast Wojtek jest w tej firmie po prostu zatopiony. Tak jak owad sprzed mionów lat w kropli żywicy, bursztynie. Teraz pytanie, czy z biegiem czasu firma zachowa jego ducha, czy też nabierze charakteru innych członków rodziny. Być może niektórzy wyczują takie różnice, ale nie sądzę, by poczuli to klienci.
Dziś i jutro zarząd Inglot zbierze się i wyda formalny komunikat dla partnerów i rynku. Jednak firma jest tak wzorowo poukładana, że tam nie ma dziś żadnego pożaru. Nikt nie biega teraz i pyta kto, za co odpowiada, czy kto ma ile udziałów. To wszystko dobrze wiadomo.
Mam jednak wrażenie, że odszedł człowiek niezastąpiony.
Wczoraj wylało się mnóstwo łez. Nie wiem, jak to jest, gdy umierają inni giganci biznesu, ale po śmierci Wojtka wczoraj w Przemyślu i Warszawie naprawdę lały się łzy. Płakaliśmy po nim wiele godzin. Ten człowiek był wyjątkowy. Swoje międzynarodowe imperium stworzył bez działu marketingu. Nigdy nie przekupywał też, ani nie uwodził dziennikarzy. To nie był facet, który budował swój sukces na propagandzie. W weekendowym "Financial Times" jest ciekawa rozmowa z Donaldem Trupmem – urodzonym mega-promotorem. Trump nieustannie wmawia wszystkim i samemu sobie, że jest genialny. Wojtek był tego absolutnym zaprzeczeniem.