W dwóch pierwszych wyścigach o Puchar Louis Vuitton – zawodów wyłaniających załogę, która będzie walczyła o Puchar Ameryki – startowała tylko jedna łódź. Pozostałe załogi wycofały się ze względów bezpieczeństwa. To efekt zmian, które rozgrywkom o najstarsze trofeum sportowe na świecie ordynuje Larry Ellison – człowiek z ogromnym portfelem i jeszcze większą ambicją. Chorobliwą ambicją.
Na wodach zatoki San Francisco we wrześniu rozgrywane będą 34. regaty o Puchar Ameryki (nazwa nie pochodzi od kontynentu, ale od pierwszego zdobywcy – jachtu America). Wcześniej jednak trzeba wyłonić challengera, czyli zespół, który będzie próbował odebrać Puchar z rąk zwycięzców poprzedniej edycji.
Jednak tegoroczny Puchar Louis Vuitton (bo to w nim wyłania się zespół walczący o Puchar Ameryki) wygląda inaczej niż zwykle, by nie powiedzieć groteskowo. W dwóch wyścigach, które odbyły się dotychczas (tj. do 11 lipca) żeglowała tylko jedna łódź – Emirates Team New Zealand.
Zgodnie z przepisami, które od dziesięcioleci rządzą Pucharem Ameryki, to obrońca tytułu ustala szczegółowe zasady nowej rywalizacji (wybiera klasę łodzi czy miejsca rozgrywania regat). Teraz to Oracle Team, a właściwie jego właściciel – Larry Ellison. Ten miliarder i zapalony żeglarz od początku tego tysiąclecia inwestuje w zespół, który ma jeden cel: wygrać. Cena nie gra roli.
Kiedy wreszcie zespół Ellisona wygrał regaty w 2010 roku, miliarder przedstawił swój plan: przesiadka z łodzi jednokadłubowych na katamarany (w 2010 r. jego zespół wygrał na trimaranie) – ogromne AC72 (72 stopy, czyli 22 m długości), napędzane nie tradycyjnym żaglem, a skrzydłem. Aby przystosować się do nowych warunków zorganizowano serię regat na mniejszych jachtach AC45.
Już od początku krytykowano zmiany, ale sytuację pogorszyły wydarzenia ostatnich tygodni. Podczas treningu zginął medalista olimpijski Andrew "Bart" Simpson, zawodnik szwedzkiego teamu Artemis. Zapowiedziano poprawę reguł bezpieczeństwa, ale szybko okazało się, że zmiany idą dalej, niż zapowiadano. Spośród kilkudziesięciu punktów, kilka dotyczyło spraw niezwiązanych z bezpieczeństwem. Modyfikacje zdążyły wprowadzić zespoły Luna Rossa i Emirates, ale Włosi złożyli protest przeciwko zmianom niedotyczącym bezpieczeństwa i do czasu jego rozstrzygnięcia nie schodzą na wodę.
Dlatego na razie punkty w Pucharze Louis Vuitton gromadzi Emirates, który samotnie opływa wyznaczoną przez sędziów trasę. Żeglarze na wydarzenia w San Francisco patrzą z zażenowaniem. – Chciałem nawet napisać coś o tym na swojej stronie, ale dla mnie i dla większości żeglarzy to przestało być interesujące – mówi zdegustowany kapitan Karol Jabłoński, który na jachcie Desafio Español zajął trzecie miejsce w Pucharze Louis Vuitton Cup w 2007 roku. – Ta edycja Pucharu przypomina raczej zabawę dla bogatych ludzi niż żeglarstwo. Zaprzepaszczono ogromną szansę, jaką były doskonale odebrane regaty w Walencji w 2010 roku. Teraz królują gigantomania i nadmierne ambicje – ostro ocenia jeden z najlepszych polskich żeglarzy.
I z gorzką satysfakcją przyznaje, że jego słowa z wywiadu dla naTemat się sprawdziły. Już wtedy przewidywał, że opanowanie dużych łodzi przysporzy żeglarzom trudności.
– To niezwykle drogie projekty. Nowozelandczycy wydali 250-300 mln euro, Amerykanie nawet dwa razy tyle. A są drogie, bo skomplikowane technicznie – nawet team, który ma pieniądze, ale nie ma doświadczenia, jest na przegranej pozycji. Tak jak Artemis, który powstał w tej edycji. Jeszcze dwa miesiące temu ich jacht nie wychodził z wody [przy odpowiedniej prędkości zaczyna szybować na hydropłetwach i kadłub całkowicie wynurza się z wody – przyp.red]. Dzisiaj regaty to w efekt 95 proc. wyścigu zbrojeń, a w 5 proc. zasługa żeglarzy. Mam nadzieję, że wygrają Nowozelandczycy, którzy przywrócą wszystko na właściwe tory. Albo, że Amerykanie wyciągną wnioski – mówi kapitan Jabłoński.
Na razie jednak na Larry'ego Ellisona sypią się gromy. – Rozmawiałem z kilkoma osobami blisko związanymi z Pucharem Ameryki i wszyscy powtarzali, że Zatoka San Francisco to najpiękniejsze miejsce do przeprowadzenia tych regat. I zaraz dodawali, że niewiele jest osób, które mogły by spieprzyć taką szansę. Przy czym oni nie mówili spieprzyć – relacjonuje nasz rozmówca. – Nowozelandczycy muszą pływać, bo mają takie kontrakty z reklamodawcami, Luna Rossa – jeśli ich protest rozpatrzą pomyślnie – też pewnie wróci. No a Artemis musi pokonać problemy techniczne. Ale to i tak cień regat z 2007, kiedy startowało 11 łodzi – zauważa kpt. Karol Jabłoński.
To zauważył też sponsor tytularny, który będzie domagał się od organizatorów zwrotu kosztów. Na razie mowa o 3 milionów dolarów spośród 10, które Louis Vuitton wyłożył. Umowa zakłada, że jeśli startować będzie 6 lub mniej łodzi, za każdy jacht poniżej tej liczby organizator musi oddać firmie milion dolarów. W tej chwili na liście są trzy jachty, ale tylko jeden z nich pływa, więc możliwe, że Louis Vuitton doliczy do rachunku dodatkowe 2 miliony dolarów. Ale straty pewnie będą znacznie większe, bo przy braku rywalizacji spadnie oglądalność, telewizje przestaną transmitować rywalizację, a w ślad za tym od rozgrywek odwrócą się sponsorzy.
I tak oto w zaledwie trzy lata człowiek, który deklarował tchnięcie nowego ducha w rywalizację o najstarsze sportowe trofeum świata, doprowadził je na skraj śmierci. Teraz, albo się cofnie do zdrowych zasad, albo jeden podmuch może strącić Puchar Ameryki w przepaść.
Zabawa? Myślicie, że jesteście tutaj dla zabawy? Myślicie, że przegrywanie to zabawa? Ja tak nie sądzę. To profesjonalny sport, nie trzeciorzędny mecz T-balla [baseball w wersji dla dzieci - przyp. red]. A może żeglarstwo to zabawa? Tak, to zabawa, jeśli chcesz pożeglować do Sausalito, usiąść i powędkować albo poopalać się ze swoją rodziną. Jeśli żeglujesz w Pucharze Ameryki, żeglowanie jest twoją pracą powinieneś pracować bardzo ciężko. Jesteśmy tu po to, by wygrywać. Wygrywanie – to mój pomysł na zabawę. CZYTAJ WIĘCEJ