
Ostatnie wypowiedzi lidera SPD Peera Steinbruecka, którzy liczy, że już we wrześniu zastąpi Angelę Merkel na fotelu kanclerza Niemiec mogą sprawić mu wiele kłopotów, gdy wybierze się w podróż do Warszawy. Niemiecki socjaldemokrata postanowił zagrać Polakami w swojej kampanii. Dając do zrozumienia, że wychowana w NRD Angela Merkel ma wiele wspólnego z patologią zza wschodniej granicy.
REKLAMA
Straszenie Niemcem to stary i sprawdzony chwyt, który nadwiślańscy politycy stosują podczas każdej kampanii wyborczej. 70 lat po wojnie nie da to już zwycięstwa, ale z pewnością pozwoli poprawić słupki. Wbrew pozorom niewiele inaczej jest i za naszą zachodnią granicą. Trwająca właśnie kampania wyborcza przed wrześniowymi wyborami powszechnymi w Niemczech coraz mocniej toczy się także na płaszczyźnie straszenia obcymi wśród których na pierwszy plan wychodzą Polacy. Bo to my jesteśmy dla przeciętnego Niemca pierwszym skojarzeniem ze Wschodem. A właśnie "wschodnioeuropejską psychiką" postanowili postraszyć wyborców politycy próbującej wrócić do władzy SPD.
"Wschodnioeuropejska psychika" vs. oświecony Niemiec
Typowany na następcę Angeli Merkel lider niemieckich socjaldemokratów Peer Steinbrueck w minioną niedzielę w rozmowie z dziennikarzami berlińskiego pisma „Der Tagesspiegel” ostrzegał, że to wschodnioeuropejska natura jest największym zagrożeniem dla współczesnych Niemiec. Polityk SPD szybko zreflektował się chyba, że atakuje miliony wyborców ze wschodnich landów, oraz potencjalnych przyszłych partnerów z Warszawy, Pragi, czy Moskwy i natychmiast odniósł te słowa do mentalności obecnej kanclerz. Twierdził, że Angeli Merkel w rzeczywistości nie zależy na głębokiej integracji europejskiej, bo wychowała się za żelazna kurtyną i widzi świat zupełnie inaczej niż - w domyśle - bardziej oświeceni ludzie Zachodu.
Typowany na następcę Angeli Merkel lider niemieckich socjaldemokratów Peer Steinbrueck w minioną niedzielę w rozmowie z dziennikarzami berlińskiego pisma „Der Tagesspiegel” ostrzegał, że to wschodnioeuropejska natura jest największym zagrożeniem dla współczesnych Niemiec. Polityk SPD szybko zreflektował się chyba, że atakuje miliony wyborców ze wschodnich landów, oraz potencjalnych przyszłych partnerów z Warszawy, Pragi, czy Moskwy i natychmiast odniósł te słowa do mentalności obecnej kanclerz. Twierdził, że Angeli Merkel w rzeczywistości nie zależy na głębokiej integracji europejskiej, bo wychowała się za żelazna kurtyną i widzi świat zupełnie inaczej niż - w domyśle - bardziej oświeceni ludzie Zachodu.
Peer Steinbrueck szybko tłumaczył też, że oczywiście nikomu nie wolno robić z tego powodu zarzutu, że mieszkał po wschodniej stronie Muru Berlińskiego, bo niewielu miało wybór. Takie tłumaczenia nie pomogły. Walcząca o utrzymanie władzy CDU już liczy kolejne głosy zyskane we wschodnich landach. - To policzek wymierzonym obywatelom byłej NRD - komentował Christoph Bergner, który w gabinecie Angeli Merkel odpowiada za sprawy landów wschodnioniemieckich.
Wbrew nadziejom Peera Steinbruecka na jego pogardliwe wobec ludzi ze Wschodu opinie zareagowali także Polacy. Bo nawet za Odrą nikt nie miał wątpliwości, że ostrzegając przed "wschodnioeuropejską psychiką" lider SPD nie miał na myśli tylko pochodzącej z NRD kanclerz Merkel, ale przede wszystkim próbował zagrać na nieprzychylnym Polakom, czy Rosjanom stereotypach. Bo po latach zmian, gdy Niemcy przestawali myśleć o Wschodzie pogardliwie i z obawą, dziś znowu nieco ożywa stereotyp Polaka złodzieja i głupca. - Przed Schengen we Frankfurcie nad Odrą skradziono w 2007 tylko 52 samochody. W 2010 już 306 - skarżył się Dietrich Schroeder z "Markische Oderzeitung", a jego słowa o polskich złodziejach szybko obiegły cały kraj dzięki cytatom w "Metro".
Merkel niczym polska patologia
Nic więc dziwnego, że w marcowych badaniach opinii Niemców na temat sąsiadów, Polaków za Odrą tylko 20 proc. ludzi spontanicznie kojarzy z turystyką i kulturą, a aż 40 proc. z "sytuacjami z dnia powszedniego". Brzmi fantastycznie, prawda? Problem w tym, że w szczegółowym ujęciu ta kategoria rozbija się głównie na dwa skojarzenia - kradzieże w ogóle i kradzieże aut.
Nic więc dziwnego, że w marcowych badaniach opinii Niemców na temat sąsiadów, Polaków za Odrą tylko 20 proc. ludzi spontanicznie kojarzy z turystyką i kulturą, a aż 40 proc. z "sytuacjami z dnia powszedniego". Brzmi fantastycznie, prawda? Problem w tym, że w szczegółowym ujęciu ta kategoria rozbija się głównie na dwa skojarzenia - kradzieże w ogóle i kradzieże aut.
Właśnie dlatego politycy SPD (mimo, że to ich kanclerz silnie związał Niemcy z Rosją) teraz tak chętnie straszą "wschodnioeuropejską psychiką". Dla przeciętnego Niemca oznacza ona bowiem nie rzekomo wąskie horyzonty Angeli Merkel, a przemoc, pijaństwo i złodziejstwo. Generalnie patologię, z którą utożsamienie urzędującej kanclerz powinno dać sporo punktów procentowych w wrześniu. Zwłaszcza na niemieckiej prowincji, gdzie ta patologia nie tylko kradnie, ale i zabiera pracę. Albo nie chce jej wykonywać za te same stawki, co jeszcze parę lat temu.
O skutkach straszenia Polakiem w coraz bardziej brutalnej niemieckiej kampanii wyborczej przekonali się nasi rodacy, którzy w maju wybrali się do Brandenburgii zarobić przy zbiorze szparagów. W maleńkim Kremmen, gdzie mieszkali doszło do włamania. Ograbiona kobieta niezbyt dokładnie potrafiła opisać złodziei, ale policja natychmiast postanowiła przejechać się po polskich kwaterach. Czterech pracowników z Polski pasowało do opisu, więc trafili na posterunek. Z którego szybko zostali wypuszczeni, bo okazało się, że nie mogli dokonać włamania.
Polaka, bij, bij, bij!
Mieszkańcy Kremmen wiedzieli jednak lepiej. I wieczorem, gdy z pracy koło ograbionego domu wracała kolejna grupa Polaków, Niemcy zaczaili się na nich i dokonali samosądu na "polskich bandytach". Porwali ich, pobili i przetrzymywali w gospodarstwie jednego z napastników. A po wszystkim... zadzwonili na policję, by pochwalić się, że jednak to złodzieje z Polski zniszczyli spokój w ich mieścinie. Gdy funkcjonariusze przyjechali na miejsce, okazało się, że Polacy z incydentem nie mieli nic wspólnego. Napadnięta grupka bowiem znacznie różniła się od rysopisów poszukiwanych.
Mieszkańcy Kremmen wiedzieli jednak lepiej. I wieczorem, gdy z pracy koło ograbionego domu wracała kolejna grupa Polaków, Niemcy zaczaili się na nich i dokonali samosądu na "polskich bandytach". Porwali ich, pobili i przetrzymywali w gospodarstwie jednego z napastników. A po wszystkim... zadzwonili na policję, by pochwalić się, że jednak to złodzieje z Polski zniszczyli spokój w ich mieścinie. Gdy funkcjonariusze przyjechali na miejsce, okazało się, że Polacy z incydentem nie mieli nic wspólnego. Napadnięta grupka bowiem znacznie różniła się od rysopisów poszukiwanych.
Jak widać znacznie różnią się też konsekwencje straszenia sąsiadem w Polsce i w Niemczech. Na całe szczęście nad Wisłą politycy wystraszyli głównie rodaków, którzy boją się o swoją ziemię, czy wybuch kolejnej wojny. Za Odrą konsekwencje głupoty i niewyparzonego języka tamtejszych polityków bywają o wiele bardziej tragiczne w skutkach.
