Nawet jeśli Chiny i Rosja, jak i sama Syria, ochoczo godzą się na rozwiązanie konfliktu oddaniem broni chemicznej pod międzynarodową kontrolę, to jeszcze nie oznacza końca konfliktu na Bliskim Wschodzie. Zdaniem amerykanisty Bartosza Wiśniewskiego Barack Obama nie chce umierać za konflikt w Syrii.
Jak pana zdaniem ma wyglądać przekazanie broni chemicznej z Syrii pod międzynarodową kontrolę?
Bartosz Wiśniewski - politolog i amerykanista z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych: Nie znamy jeszcze szczegółowego planu tego rozwiązania. Ta sprawa ma bowiem wiele wątków. Przede wszystkim należy pamiętać, że w Syrii toczy się wojna w której udział bierze kilka stron. Sama opozycja jest podzielona. Nie wiem czy w ogóle będzie możliwe przekazanie tej broni. Trudno sobie bowiem wyobrazić, że wszystkie strony konfliktu decydują się na zawieszenie broni.
Reżim Asada w poprzednich wypowiedziach, jasno dawał do zrozumienia, że to rebelianci a nie jego rząd stoi za atakiem z 21 sierpnia. Nawet jeśli te zapewnienia są niewiarygodne, to nie można wykluczyć, że część broni chemicznej mogła się dostać w ręce opozycji.
Nie wiadomo też ile tej broni w ogóle jest.
Rzeczywiście brakuje miarodajnych i wiarygodnych informacji nie tylko o ilości broni, ale też miejsc jej składowania. Amerykańskie służby twierdzą, że mają wiedzę o dwudziestu takich miejscach. Natomiast z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że tych miejsc jest nawet dwa razy więcej. Gdyby Asad przystał na propozycję Rosji, to by oznaczało ujawnienie celu ataków.
Może się więc okazać, że to nie koniec konfliktu i do interwencji jednak dojdzie?
To też nie jest wykluczone. Gdyby doszło do interwencji byłaby to najgorsza ze złych opcji. Oczywiście, nikt nie chce tego konfliktu, zarówno kongresmani jak i amerykańska opinia publiczna. Żadna próba interwencji od czasu Wietnamu nie była tak krytykowana przez mieszkańców USA. Trzeba też pamiętać, że na interwencji niewiele skorzystałaby amerykańska społeczność. Ameryka nie ma interesu w wojnie w Syrii.
Mimo to Barack Obama robił dotychczas co mógł, żeby przekonać kongresmanów do interwencji.
Kulminacja tej kampanii Obamy nastąpi dziś wieczorem. Można jednak powiedzieć, że dotychczasowe starania administracji Obamy, by przekonać Kongres przynosiły efekt wprost przeciwny do zamierzonego.
Decyzję Obamy o odwołaniu się do Kongresu można odczytywać jako próbę zapewnienia sobie wymówki? Obama, pytając Kongres o zdanie w sprawie interwencji w Syrii chce przerzucać się odpowiedzialnością?
Tak bym tego nie odczytywał. Głównodowodzącym w całej tej sprawie jest prezydent Obama. On natomiast powołuje się na amerykańskiego ducha i prawo. Sam zresztą przyznał, że nawet jeśli nie uzyska mandatu od Kongresu, będzie rozważał skorzystanie z prawa samotnego wydania rozkazu interwencji. Odwołaniem się do Kongresu Obama być może chce pogodzić napięcia w swojej demokracji i różnice zdań w swojej administracji. Gorącym zwolennikiem interwencji jest John Kerry.
Te podziały w administracji są bardzo widoczne.
Obama jest politykiem bardzo pragmatycznym i stonowanym. On nie chce wciągać Stanów Zjednoczonych w konflikty. To co może martwić, to ogromne roztrzepanie jego urzędników. To niepokoi, bo rozedrganie administracji i brak spójnej polityki może mieć duże znaczenia na przyszłość. Mimo to nie dowiadujemy się podczas konfliktu syryjskiego niczego nowego o prezydencie USA. Jemu nie chodzi o konflikty. Chce zostać zapamiętany jako prezydent, który swój kraj z nich wyciągał, a nie je mnożył. Dla niego liczy się polityka wewnętrzna. Należy też pamiętać, że Stany Zjednoczone zostały wciągnięte w tę grę. Syria nie jest kryzysem, za który chce umierać Barack Obama.