Mięso, które może przeleżeć w ziemi trzydzieści lat. Woda, która przetrwa dwie dekady. Baterie słoneczne, własnoręcznie wykuwane sztylety i wiedza o tym, jak przeżyć noc na dwudziestostopniowym mrozie. Jak wygląda codzienność polskiego preppersa? Spytaliśmy o to Adolfa Kudlińskiego - człowieka, któremu żadna katastrofa niestraszna, bo o sztuce przeżycia wie wszystko.
Mała miejscowość w Górach Świętokrzyskich. Jej mieszkańcom, chociaż są niezwykle otwarci, na rozgłosie szczególnie nie zależy. Niby działa strona internetowa z ofertą, kusząca mieszczuchów obietnicą świeżych warzyw i stawem, w którym można łowić ryby, ale strona definiuje całość jako kolejne "gospodarstwo agroturystyczne". A to gigantyczne niedopowiedzenie.
Kim są preppersi?
Z gospodarstwem agroturystycznym łączą ją kozy, kury, konie, świeży pasternak i możliwość noclegu. I na tym podobieństwa się kończą. Bo które jeszcze gospodarstwo agroturystyczne może się pochwalić toporem katowskim, którym ścięto głowę ostatniego krakowskiego skazańca? Które ma muzeum siekier urządzone w podziemnym schronie z czasów powstania styczniowego? Które gospodarstwo oferuje możliwość wykucia miecza w prawdziwej, ciągle używanej kuźni? I najważniejsze pytanie: które gospodarstwo agroturystyczne prowadzi zapalony preppers?
Gospodarz całego przybytku Adolf Kudliński jest takim właśnie zapalonym preppersem. Według informacji zamieszczonych na preppersi.blogspot.pl preppers (albo prepper) jest "osobą, która na poważnie bierze odpowiedzialność za przetrwanie własne i rodziny". Nie wystarcza mu opłacanie rachunków, robienie świątecznych zakupów w supermarkecie i chodzenie na szkolne wywiadówki. On już myśli o tym, jak zapewni sobie i swojej rodzinie byt, kiedy zawiodą wodociągi, elektrownie, piekarnie i mleczarnie. Bo preppers żyje pod nieustanną presją zbliżającego się upadku cywilizacji.
Trzeba zaznaczyć, że niekoniecznie chodzi tutaj o apokalipsę globalną, w rozumieniu definitywnego końca świata i ludzkości. Preppersi skupiają się raczej na małych, lokalnych "apokalipsach", których prawdopodobieństwo wystąpienia jest o wiele większe. Takich jak skażenie źródła wody pitnej, energetyczny blackout albo konflikt zbrojny.
– Dla nas największym zagrożeniem jest załamanie gospodarcze – mówi nam Adolf Kudliński. – No bo co innego nam tutaj w Polsce grozi? Trzęsienie ziemi nie, tsunami ani tajfun nie, huragan też jest mało prawdopodobny. A załamanie gospodarze może się zdarzyć zawsze, szczególnie, że obecny system finansowy jest kruchy i oparty na niepewnym dolarze – dodaje.
Aby zwiększyć swoje szanse przetrwania w sytuacji kryzysowej, preppers się przygotowuje. Od angielskiego słowa "prepare" pochodzi zresztą nazwa ruchu preppersów, których celem jest osiągnięcie jak największej (a docelowo: całkowitej) samodzielności. Prepping to taka sztuka survivalu, tylko na znacznie wyższym poziomie. Jak informują polscy preppersi na swoim blogu, survival koncentruje się głównie na "nauce i umiejętności prymitywnego przetrwania", natomiast preppers dąży do "utrzymania obecnego poziomu życia" przez jak najdłuższy czas. Gromadzi więc zapasy i magazynuje przedmioty, które są mu do osiągnięcia tego celu niezbędne.
Preppersi
Jedną ze sztandarowych baz preppersów stworzył od podstaw właśnie Adolf Kudliński. Miał żonę, syna i gospodarstwo. Syn wyjechał do Szkocji, żona spędza teraz u niego sporo czasu, więc pan Adolf został właściwie z gospodarstwem sam. A utrzymanie takiego gospodarstwa wymaga przecież dużych nakładów pracy, którym jedna osoba nie podoła. Bez sensu, żeby całe hektary ziemi leżały odłogiem, tym bardziej, że w opustoszałych budynkach tyle łóżek stoi pustych, a dookoła tyle ludzi nie ma gdzie spać.
Podobne myśli kiełkowały przez czas jakiś w głowie Adolfa Kudlińskiego, aż wreszcie zdecydował się zaprosić pod swój dach pierwszego bezdomnego. – Pierwszym napływowym preppersem był Wojtuś. Właśnie wyszedł z detoksu, spał pod mostem, nie miał nic – opowiada gospodarz. – Zabrałem go do siebie. Teraz to jest mój numer jeden: przetwarza żywność, pasteryzuje, muruje – mówi.
Dziś na tym terenie mieszka siedmiu bezdomnych. Mają dostęp do bieżącej wody, prądu i własny kąt. Z tych dobrodziejstw korzystają bez żadnych opłat. Warunek jest jeden: każdy mieszkaniec musi o nią dbać. Sadzić ziemniaki, marchew i ogórki, siać zboże, doić kozy, karmić konie, wybierać kurom jajka. Nie wszystko naraz, oczywiście – obowiązki na kolejny dzień przyznawane są codziennie rano. No i nie za darmo, ale we wspólnym interesie: bo przecież groch, który dziś zasadzi Kowalski, jutro będą jedli wszyscy.
Na "czarną godzinę"
Ale tam nie myśli się tylko o jutrze. Tutaj wszystko – oczywiście w miarę możliwości – produkuje się w duchu prepperskim, czyli w nadmiarze. A potem ten nadmiar zakopuje w ziemi. Na "czarną godzinę" albo "ciężkie czasy". – Gromadzimy spore ilości żywności, która est podstawą – podkreśla Adolf Kudliński. – Przede wszystkim magazynujemy mięso. Bijemy kozy, króliki i kury. Nie gotujemy mięsa od razu, tylko wstawiamy w zimne miejsce. Potem schłodzone tniemy i pakujemy do weków. Pierwszego dnia gotujemy przez trzy godziny, drugiego przez dwie, trzeciego przez godzinę: to się nazywa wielokrotną pasteryzacją. I tak spreparowane mięso może leżeć w ziemi przez następne dwadzieścia, trzydzieści lat – tłumaczy.
Preppersi nie ograniczają się do wekowania. Kupują też konserwy, ale ich termin przydatności wynosi około dwóch lat. – Te zapasy konserw uzupełniamy w systemie wojskowym – wyjaśnia Kudliński. – Jak się kończy data ważności, to wykopujemy i zjadamy, a do ziemi chowamy świeżą partię.
Preppersi mają swój sposób na jajka, które posmarowane warstwą oleju mogą zachować świeżość nawet przez rok (tłuszcz sprawia, że tlen nie przenika przez skorupkę i jajko nie psuje się tak szybko). I na ogórki, które kisi się tam w ilościach hurtowych, a potem zakopuje w 120-kilowych beczkach. – Stosujemy recepturę z 1730 roku. Sypiemy dużo ziół, dużo soli. Nasze ogórki są zdatne do spożycia nawet po siedmiu, ośmiu latach – zapewnia nasz rozmówca.
Wytwarza się tam też mąkę (tę przechowuje się na powierzchni, w drewnianych beczkach, które pochłaniają wilgoć) i uprawia sporo gatunków jadalnych roślin. Podstawą warzywnego menu preppersa jest rzepa, brukiew, marchew i pasternak. No i ziemniak, ale jego z powodzeniem można zastąpić właśnie pasternakiem. – Obowiązuje jedna zasada: to, czym się żywimy, jedzą też zwierzęta, a to, czym karmimy zwierzęta, musimy być w stanie zjeść i my – Adolf Kudliński w żołnierskich słowach tłumaczy podstawy funkcjonowania swojego gospodarstwa. Po czym dodaje, że sadza też tytoń, żeby chłopcy mieli co palić.
Preppersi chomikują również wodę pitną. – Zakupiliśmy dziesięciolitrowe zbiorniki po napojach spożywczych, i w tych zbiornikach magazynujemy wodę. Obecnie mamy zakopanych około 20 tysięcy litrów wody zdatnej do picia – mówi Adolf Kudliński. Aby zapobiec rozwojowi bakterii i glonów, preppersi najpierw zaprawiają wodę dwutlenkiem węgla. – Gazowana woda może leżeć nawet piętnaście, dwadzieścia lat – przekonuje specjalista od przetrwania. I zaraz dodaje, że jest też inny sposób uzyskania czystej wody: – Można robić filtry. Bierze się butelkę PET, przekrawa się na pół. Na dno kładzie się wełnę, piasek, węgiel drzewny i kamyki. Przesącza się przez to wodę z byle kałuży i można pić. Tylko po co, kiedy można składować gazowaną? – pyta retorycznie.
Część z wytwarzanych rzeczy – kozie mleko, jajka – preppersi sprzedają. Nadwyżki pieniędzy, jeżeli takowe są, przeznaczają na dalsze przygotowania.
Technologia w skali mikro
Gospodarstwo jest przygotowane nawet na przerwy w dostawie prądu. Na terenie gospodarstwa znajdują się agregaty, które w razie potrzeby mogą zapewnić mieszkańcom dostęp do energii elektrycznej. – Ostatnio kupiliśmy też solary. Nawet zupełnie pozbawieni energii słonecznej, bylibyśmy w stanie oświetlać wszystkie budynki mieszkalne przez dwa miesiące. Inwestujemy też w system lampowy. Kupujemy duże ilości nafty, którą zakopujemy w ziemi – wylicza.
Obecnie Adolf Kudliński i jego dwunastoosobowa drużyna preppersów (w tym wspomnianych wcześniej siedmiu bezdomnych) pracuje nad budową schronu. – Taki schron musi być betonowy. No i musi się znajdować jakieś półtora metra pod ziemią, bo na naszych terenach grunt przemarza do głębokości metra dwadzieścia – tłumaczy.
Panowie nabyli więc betonowe szamba: szerokie na trzy metry, wysokie na dwa i pół. Łączą je w człony, a sześć członów daje trzydzieści sześć metrów bunkra. – Wiadomo: musi być wejście, wyjście i wentylacja. Mamy też przysypane piaskiem wyjścia awaryjne, robione na zamówienie. Trzeba jeszcze zakupić sprzęt do środka: cyrkulatory powietrza, nawiewy ręczne, kuchenki gazowe – wymienia preppers.
To nie wszystko. Na terenie gospodarstwa znajduje się również kuźnia, w której preppersi wytwarzają różnego rodzaju sztylety, miecze, lance, piki, dzidy i siekiery – wszystko, co w sytuacji kryzysowej będzie mogło posłużyć jako broń. Broń, na którą w razie jakiejkolwiek katastrofy (także ekonomicznej) natychmiast wzrośnie popyt, dzięki czemu będzie można ją wykorzystać w handlu wymiennym.
Przezorny zawsze ubezpieczony
Co ciekawe, Adolf Kudliński nie wiedział, że jest preppersem, dopóki nie obejrzał filmu o amerykańskich wyznawcach przetrwania. – Nasz styl życia nie wynika z inspiracji żadną modą – mówi gospodarz. – Do przygotowywania się na najgorsze skłoniła nas zwykła obserwacja świata i rynków – dodaje.
Wnioski płynące z takiej obserwacji muszą być mało optymistyczne, bo żywot preppersa kusi wielu. – Są ludzie z Warszawy, z Katowic i z innych miejsc, którzy chcieliby sobie u nas wykupić miejsce "na wszelki wypadek" – opowiada Adolf Kudliński. Żeby mieć pewność, że gdyby coś się stało, to będą się mieli gdzie podziać.
Miejsc jest sporo, ale na pewno nie starczy ich dla wszystkich chętnych. Obecnie gospodarstwo jest w stanie pomieścić trzydzieści pięć osób. W schronach, bo na powierzchni kolejne trzy dziesiątki ludzi mogłyby "spokojnie żyć". – Niczego nam nie zabraknie. To przecież proste: mamy kozę, więc mamy ser, mamy masło, mamy śmietanę, a w razie potrzeby mamy też mięso – tłumaczy naczelny preppers.
I pyta: – Wiesz, co człowiekowi potrzebne? Żywność. Ubranie można kupić jakiekolwiek, gdziekolwiek. Reszta to kwestia umiejętności. My tutaj uczymy się jak przetrwać noc na dwudziestostopniowym mrozie. Bo nie wiadomo, kiedy takie doświadczenie może się przydać.
Jak mówi motto każdego preppersa, które chętnie przytacza Adolf Kudiński: zawsze lepiej być przygotowanym na nic, niż nie być przygotowanym na coś.