„Gentlemani nie rozmawiają o pieniądzach” – ani o swoich, ani o cudzych. Banalne pytanie o zarobki jest niczym gwałtowne wkroczenie w bardzo osobistą sferę i zdaje się być zupełnie nie na miejscu. Wstydem jest się przyznać do niewielkich zarobków, a jednocześnie źle jest mówić o tym, że dostaje się krocie, bo inni będą zazdrościć. O samej pracy można rozmawiać godzinami, ale jej wypadkowa, w postaci zawartości portfela, to już temat tabu, szczególnie wśród dwudziestolatków. Postanowiłam jednak potraktować kilkoro z nich w „brutalny” sposób i wymusić szczerą odpowiedź na pytanie o to, ile zarabiają. Po co? Żeby móc porównywać.
Ile zarabiasz? - pytałam bez żadnego wstępu. Pierwszą reakcją zawsze było pytanie, zamiast odpowiedzi, czyli „a czemu chcesz wiedzieć?”, padające z ust prawie każdego znajomego. Kiedy tłumaczyłam, że chodzi o tekst, przerażali się jeszcze bardziej – inni też się o tym dowiedzą? Nie, nie ma szans – odpowiadali. Ostatecznie, kilkoro z nich dało się namówić na „wyznania”. Jednak dlaczego na początku część z nich wstydziła się powiedzieć ile dostaje?
Pytaj kogo możesz
Podobno my, Polacy, nie lubimy mówić o tym, ile zarabiamy. Ten sam problem mają także mieszkańcy Wielkiej Brytanii. - Kobiety powinny pytać swoich kolegów z pracy o zarobki, jeśli chcą otrzymywać równe wynagrodzenie – stwierdziła niedawno Jo Swinson, brytyjska minister ds. równouprawnienia. Członkini partii Liberalni Demokraci, znana ze swoich feministycznych poglądów, powiedziała, że „bardzo brytyjska” niechęć do rozmawiania o zarobkach może powstrzymywać kobiety przed przed egzekwowaniem zrównania swojego wynagrodzenia z wynagrodzeniem kolegów na tym samym stanowisku.
W większości pozostałych krajów Europy, zarobki także wydają się być rzeczą ściśle tajną, dlatego wypytywanie jest jedynym dobrym sposobem by uzyskać rozwiązanie zagadki na temat tego, ile zarabia kolega przy sąsiednim biurku (ja sama dowiedziałam się ile, dopiero kiedy z jednym z nich się zaprzyjaźniłam). Nawet to jest trudne, bo często informację o wysokości zarobków w polskich firmach chroni umowa.
Pełna jawność
Zupełnie inaczej jest w Norwegii. Co roku w październiku, tamtejszy urząd podatkowy publikuje w internecie listę nazwisk wszystkich obywateli, przy których widnieje informacja, kto ile zarobił, ile odprowadził podatku i jaki ma majątek. Można sprawdzić każdego - od nauczycielki matematyki w szkole, do której chodzi nasze dziecko, po kuzynkę pracującą w dużej kancelarii.
Z jednej strony dobrze, bo zapewne daje to dużą świadomość ukształtowania rynku pracy, tego w jaki sposób firmy opłacają pracowników i w której z nich warunki są najlepsze. Jednak każdy medal ma dwie strony: czy chcielibyście się znaleźć na takiej liście? - Przegięcie. Powinni jeszcze u kobiet podać rozmiar stanika – skomentowała moja znajoma.
Skoro zarobki są aż tak „intymną” informacją, jak dowiedzieć się ile i na czym zarabia moje pokolenie, a tym samym gdzie najlepiej się zaczepić i czego unikać? Statystyki kłamią. Trzeba więc zostać na dziesięć minut natrętem i zacząć wypytywać.
Zawodowe upodlenie
Ania mieszka w średniej wielkości mieście na południu Polski i pracuje w call center – czyli jak twierdzi większość ludzi, w mitycznej jaskini zawodowego upodlenia. Opinia Ani może nie jest aż tak ostra, jednak faktycznie nie można jej zaliczyć do pochlebnych. Ma 26 lat, skończyła socjologię na uczelni w jej rodzinnym mieście i zupełnie inaczej wyobrażała sobie pracę po studiach.
– Przyszłam z CV jeszcze na trzecim roku studiów, myślałam, że popracuję tu tylko kilka miesięcy. Przyjęto mnie od razu, mimo że na rozmowie chyba nie wypadłam dobrze.
Przyznała, że wtedy ją to ucieszyło. – Później okazało się, że odsiew ludzi po rozmowie był właściwie zerowy i przepuszczali dalej wszystkich – dodaje już ze smutkiem. – Przeszłam trzydniowe, lekko piorące mózg szkolenie i zaczęłam pracę. Okazało się, że do momentu, kiedy nie wypracuję pierwszych osiemdziesięciu godzin, nie dostanę całości pensji, a tylko połowę, dlatego nie uciekłam po pierwszych trzech godzinach, mimo że bardzo chciałam.
Stawka, którą Ania ma zapisaną w swojej umowie na czas nieokreślony (po jakimś czasie "dobrego sprawowania" można dostać ją zamiast zwykłej śmieciówki) to 6 zł brutto i prowizje od sprzedaży. Jeżeli idzie jej dobrze, wyciąga miesięcznie 1200 złotych na rękę.
Siedem złotych - dużo, czy mało?
Wszyscy fani „Kuchennych Rewolucji” ręka w górę! Ci, którzy ją podnieśli, pamiętają zapewne jeden z odcinków najnowszej edycji, w którym Magda Gessler rewolucjonizuje restauracje pod Szczecinem. Jedzenie jest obrzydliwe, właściciele opornie zgadzają się zmiany, ale szalę goryczy przelewa moment, kiedy słynna restauratorka dowiaduje się, że kelnerzy zarabiają tam siedem złotych na godzinę. „Siedem złotych?! Jak to możliwe?!” wykrzykuje Magda Gessler.
Owszem, to jest możliwe. Nie tylko na wsi pod Szczecinem, ale i w największych polskich miastach. Oburzenie pani Gessler jest bezpodstawne. Siedem złotych netto to tak naprawdę całkiem niezła stawka dla studentów, którzy w trakcie nauki dorabiają sobie głównie jako kelnerzy i bariści. Tyle samo we Wrocławiu zarabia Magda, która studiuje i pracuje w kawiarni. Jej dodatkowym dochodem jest prowadzenie firmowego fanpage, który przynosi jej 500 złotych miesięcznie extra.
Większość rozmówców potwierdza, że 7 złotych netto to w gastronomi standard, który dla większość z nich jest mnożnikiem przepracowanych godzin, niezależnie od miejsca zamieszkania. Różnice pojawiają się tylko przy napiwkach – w jednych knajpach goście są hojniejsi, w innych niekoniecznie i zapominają o zostawieniu kilku złotych kelnerowi, który głównie utrzymuje się właśnie z "datków".
Zawsze z polecenia
Mieszkająca w stolicy Agnieszka, do tej pory „ciągnęła” właściwie trzy prace. Miała praktyki w banku, na których zarabiała 800 złotych brutto. Pracowała w wydawnictwie jako tłumacz, łapiąc pojedyncze zlecenia – wiązało się to z nieregularnymi zyskami od 500 do 1000 złotych miesięcznie. A także udzielała cztery razy w miesiącu korepetycji – 40 złotych za jedną lekcję.
Zawsze pracowała z polecenia i zawsze robiła to, co lubi. Twierdzi, że pieniądze nigdy nie były najważniejsze, a liczył się rozwój i wykonywanie zawodu związanego z jej studiami. Wkrótce podejmie się nowej pracy, która będzie polegała na handlu sztuką.
Kariera i sztuka
Sztuka zdaje się być najciekawszym z rynków. Karol, dziewiętnastoletni filmowiec i fotograf, przeprowadził się niedawno temu z Warszawy do Londynu – w poszukiwaniu inspiracji, kontaktów i ciekawszych zleceń. Po pierwszym miesiącu, kiedy zaczynał tworzyć w Londynie sieć znajomości właściwie od zera i łapać zlecenia, zarobił 600 funtów, czyli ponad 3000 złotych.
Z każdym tygodniem planuje zarabiać więcej, jednak już w tej chwili, jego zarobki są marzeniem dla zwykłych nastolatków, którzy nie przekroczyli jeszcze magicznej bariery dwudziestu lat. Jest także czego zazdrościć naszej wspólnej znajomej, 22-letniej Magdzie, która pisze pojedyncze teksty do kilku poczytnych pism o sztuce i modzie, a jej zarobki wahają się pomiędzy trzema a czterema tysiącami złotych miesięcznie.
Sam sobie szefem
Najwięcej ze wszystkich przepytanych osób zarabia Piotrek, 28-latek, który „robi internety”. Swój pierwszy start-up założył sześć lat wcześniej z kolegą, który jest programistą. Odniósł niewielki sukces. Drugi projekt wystartował półtora roku temu. Piotrek zdecydował się na „atakowanie” rynków anglojęzycznych i w ten sposób było im o wiele łatwiej dotrzeć do globalnych odbiorców i trafić na rynki zagraniczne. To sprawiło, że cztery miesiące temu zainwestował w nich fundusz inwestujący w start-upy, tzw. venture capital, z siedzibą w Londynie.
Dzięki temu wraz z obecnym wspólnikiem zadecydowali, że będą sobie wypłacać 1700 funtów pensji miesięcznie. Jednak jeżeli biznes rozwinie się bardziej, za pół roku lub za rok, będą mogli zarabiać dwa lub trzy razy więcej. Start-up to bardzo dynamiczne otoczenie, które sprawia, że Piotrek jest sam sobie szefem i nie przeszkadza mu to, że pracuje czasami przez siedemnaście godzin dziennie. 1700 funtów w branży internetowej to niewiele jak na taką ilość godzin, jednak według Piotra perspektywy są bardzo duże i jego wysiłek szybko się zwróci.
Czy opłacało się pytać? Tak, bo odpowiedzi rozmówców dają do myślenia więcej niż suche statystyki. Dzisiejsi dwudziestolatkowie, o ile nie wykonują jakże trudnego zawodu "syna" lub "córki", muszą poświęcić wiele, aby odnieść finansowy sukces i sporo się nauczyć. Ta nauka wcale nie wiąże się z wiedzą przekazywaną w murach uniwersytetu, a z pracą nad sobą samym, pogłębianiem zdolności i zbieraniem życiowych doświadczeń. Można zarabiać średnią krajową nie zaczynając nawet studiów i jednocześnie można nie dociągać nawet do pułapu płacy minimalnej, posiadając dyplom. Ale równie dobrze może być zupełnie odwrotnie i to wykształcenie stanie się gwarantem sukcesu. Więc jaka jest na niego recepta?