O księdzu Janie Kaczkowskim zrobiło się głośno, bo stanął w obronie atakowanego szefa WOŚP Jerzego Owsiaka. Ma 36 lat, prowadzi hospicjum w Pucku, sam choruje na raka mózgu. Jak mówi w rozmowie z naTemat, w codziennej działalności przyświecają mu dwie zasady: "Jeśli przestaniesz wstawać w nocy do umierających, to spadaj”, „jeśli przestaniesz traktować każdego podmiotowo, bez względu na to, czy wierzący czy nie, generał ZOMO czy sekretarz partii, to spadaj".
Po księdza wypowiedzi o WOŚP czytałem w internecie komentarze: „następny do odstrzału”, „skończy jak Lemański”. Nie miał ksiądz problemów za obronę Owsiaka?
Ks. Jan Kaczkowski: Absolutnie nie. Nie demonizujmy rzeczywistości Kościoła. Ja jestem stały w poglądach i nigdy się z nimi nie ukrywam. W Kościele czuję się wolny i w taki właśnie sposób się wypowiadam.
Ale pewnie nie wszystkim księdza „kolegom po fachu” ta wypowiedź się spodobała.
Być może, ale intencją mojej wypowiedzi było to, by nikogo nie stygmatyzować. Podstawowa zasada prawa rzymskiego mówi, że jeśli komuś nie udowodniono winy, to uznaje się go za niewinnego. Gdyby przyjąć, że ataki na Owsiaka są w porządku, to w takim razie każdemu można zarzucić nieuczciwość, także mnie jako szefowi hospicjum. Jasno wypowiedziałem się w tej kwestii właśnie dlatego, że każde uderzenie w organizacje pozarządową podważa zaufanie do wszystkich organizacji. Często zarzuca się WOŚP, że mówi „róbta, co chceta”. Ale jeśli będziemy cytowali świętej pamięci arcybiskupa Życińskiego, który powiedział parafrazując słowa świętego Augustyna: „kochajta i róbta, co chceta”, to wypada się tylko pod tym podpisać. Trzeba nauczyć się szanować człowieka w jego podmiotowości, a w tej miłości do bliźniego dostaniemy wszystko. Nie można się kochać, kiedy się tylko kopiemy i gryziemy. I tym bardziej nie rozumiem, czemu ten mój komentarz jeszcze wzmógł agresję.
Mówił ksiądz, że poszedłby z Owsiakiem do piekła. Może dlatego?
No właśnie. Głosy przedstawicieli niektórych środowisk katolickich udowodniły, że oni nie zrozumieli konwencji. Ja myślałem o piekle, które mogą zgotować inni ludzie, na przykład wypisując w internecie „hejty” i kompletnie nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Powiedziałem też i powtórzę jeszcze raz: my chrześcijanie nie mamy monopolu na dobro i takie zamykanie się w oblężonej twierdzy, niezauważanie przejawów dobra gdzie indziej, jest dla mnie nie kompletnie niezrozumiałe i nieewangaliczne.
Myśli ksiądz, że to częsta postawa w Kościele? Ksiądz Oko o ateistach mówił ostatnio, że są „maniakami seksualnymi” i „mniej moralni”. To chyba też przejaw syndromu twierdzy.
Nie rozumiem kontekstu tego pytania? Nie chciałbym się publicznie zajmować wypowiedziami księdza Oko, bo to wykracza poza moje kompetencje. Wprawdzie moi znajomi podesłali mi linki do jego wypowiedzi, ale aż boję się tam zaglądać. Czy nie można być dobrym człowiekiem nie będąc katolikiem? Jest taka zasada prawa naturalnego: „dobro czyń, a zła unikaj”. Jeśli ktoś się nią w życiu kieruje, niezależnie od tego, czy jest katolikiem, ateistą, czy innego wyznania, jeśli uczciwie żyje wobec siebie i własnego sumienia, to oczywiście ma szanse na zbawienie. Ja pochodzę ze środowiska laickiego, znam mnóstwo osób, które określają się jako niewierzący, i nigdy nie odmówiłbym im prawa do bycia moralnymi. Oczywiście nie sądzę, że Kościół jako całość monopolizuje dobro, tylko pewne postawy odmawiają inaczej myślącym czy niewierzącym prawa do czynienia dobra, gdyż nie zauważają ewidentnych dobrych owoców.
Ateiści mogą być zbawieni?
Tak, niewierzący mają szanse na zbawienie i to jest stanowisko Kościoła. Moje pytanie jako szefa hospicjum jest też takie, czy są w ogóle ludzie, którzy uznają, że jesteśmy tylko i wyłącznie najwyższą formą funkcjonowania białka? W tym sensie pojęcie „niewierzący” nabiera innego znaczenia. W dialogu z takimi osobami zawsze szukam tego typu punktów wspólnych.
Zarządza ksiądz hospicjum w Pucku, opiekuje się ciężko chorymi, choć sam choruje na raka mózgu. Jeszcze ponad rok temu w wywiadzie była mowa o tym, że rokowania nie są najlepsze, a „mediana czasu przeżycia” wynosi 14 miesięcy. Dziś widzę księdza w dobrym zdrowiu. Jak idzie walka z chorobą?
Fizycznie i psychicznie czuję się świetnie i to moje życie z chorobą zaczyna być coraz bardziej ciekawe. Usłyszałem i wyczytałem, że mediana przeżycia to właśnie 14 miesięcy, a najdalej opisane przypadki to 32 miesiące. Ja jestem daleko za medianą i zbliżam się do tego drugiego progu. Nie wygląda, żebym miał się zawinąć. Może niektórzy mówią sobie: „kurcze, on jeszcze żyje, a miała być taka piękna katastrofa”. Jeśli kogoś zawiodłem, przepraszam. Ostatnią chemię skończyłem w marcu lub kwietniu zeszłego roku i wbrew medycynie ten nowotwór się cofa.
Prowadzi ksiądz bloga „Smak życia’. Jak smakuje życie z rakiem?
Na pewno smaki są bardziej wyostrzone i, co może kogoś pewnie zaskoczy, w pewnym momencie poczułem, że jestem szczęśliwy i wolny od choroby . Przestałem się bać, wyszedłem z kokonu strachu. Zawsze jest tak, że człowiek ma swoje kompleksy, lęki ,np.: boi się reakcji przełożonych, ma czasem wydumane strachy, które sobie wkręca, że ktoś będzie chciał go skrzywdzić, przesunąć, itp.:. Ale dziś jestem spokojny.
I rzeczywiście jest ksiądz z chorobą szczęśliwy?
Sam jestem zaskoczony tą odpowiedzią, ale tak. Nie chcę też strugać wielkiego bohatera. Nie jest tak, że wszystko sobie poukładałem, że nie przychodzą chwile zwątpienia, strachu. Początkowo popełniłem błąd . Niezwykle przejąłem się tymi 14 miesiącami. Zacząłem liczyć tydzień po tygodniu i za każdym razem łapał mnie za gardło paraliżujący, zwierzęcy strach. W końcu powiedziałem sobie: nie marnuj życia, daj spokój, staraj się żyć i pracować. Niektórzy mówią, że mam parcie na szkło i jestem takim onkocelebrytą. Nie, moimi mili państwo! Ja nie mam parcia na szkło. Ewentualnie już tylko mogą mieć parcie na trumnę, ale póki mnie Pan Bóg na tej ziemi trzyma, będę starł się pracować tak ja umiem najlepiej, nie oszczędzając się i to jest moja świadoma decyzja, choćby miała skrócić nieco moje życie.
Księdza misją jest oswajanie ludzi ze śmiercią? Mówienie o tym, jak się do niej przygotować i jak przygotować innych?
To jest misja w ogóle naszego hospicjum. Prowadzimy Areopagi Etyczne, gdzie uczymy młodych lekarzy, jak poprawnie i etycznie przekazywać pacjentom trudne wiadomości. To jest nasz okręt flagowy i zawsze w wakacje wspólnie z aktorami i profesorami takie warsztaty organizujemy. Drugie zadanie to utrzymać najwyższy standard medyczny pracy hospicjum. To się udaje, jesteśmy oceniani jako jedno z najlepszych hospicjów w Polsce
Muszę być niestety w jakimś sensie księdzem biznesmenem, choć nie lubię tego zadania . Dlatego nie waham się prosić o wszelkie możliwe dla nas wsparcie. Zwłaszcza o 1 proc. podatku, bo podkreślam fakt, że jesteśmy małym hospicjum na krańcach Polski, gdzie zarobki naszej społeczności są zdecydowanie mniejsze niż w wielkich aglomeracjach. Dlatego błagam, podzielcie się Waszym wielkomiejskim 1% lub zróbcie choćby minimalny przelew (najlepiej cykliczny) na konto Puckiego Hospicjum. No cóż, sorry, taka rola. Taki klimat, jakby powiedziała pani wicepremier.
Od lat w hospicjum obserwuje ksiądz, jak rak zabija ludzi. Nie odebrał ksiądz swojej choroby jako takiego paradoksalnego, przedziwnego zakrętu w scenariuszu?
Nie, w ogóle nie patrzę na to przez ten pryzmat. Odbieram raka jako zrządzenie losu. Podkreślam: „losu”, a nie Pana Boga. To po prostu przypadek. Ja jestem z zawodu bioetykiem i wiem, jak się tworzą nowotwory. Chodzi o mutację komórki i nie ma tutaj żadnej prawidłowości, wzoru czy powodu. Nigdy nie pomyślałem, że to jakaś boska kara, że Bóg nie ma nic innego do rooty, tylko siedzi na chmurze i mówi: „Kaczkowski, twoja gęba mi się nie podoba, będziesz miał raka!”.
Uczycie młodych lekarzy, jak mówić pacjentom o chorobie. Ksiądz na własnej skórze odczuł nieprofesjonalne, nieetyczne zachowanie personelu?
Postawy były bardzo różne, ale w pierwszych dniach choroby, kiedy często zmieniałem szpitale, odczułem to najmocniej. Trochę ratowało mnie, że próbowałem patrzeć na to naukowo. „Niech się położy”, „niech wstanie” – kiedy słyszałem takie polecenia myślałem, jakby należało postąpić, jak etycznie to rozwiązać. Nie dalej jak wczoraj miałem rozmowę ze wspaniałą osobą z hospicjum, która opowiadała, że dla niej nie była najgorsza informacja o nowotworze, ale to, jak ją zdyskwalifikowano od operacji, na korytarzu, w przejściu. „Pani nie będziemy operować. Proszę dzwonić po rodzinę”. Czyli tak naprawdę „Mamy Cię w nosie”. Potem co prawda próbowano się nią zająć profesjonalnie , ale była tak uderzona pałką w głowę, że nie była w stanie tego przyjąć. Pierwsze, co chciała zrobić, to stamtąd uciec. Mimo, że lekarze się starali, ten pierwszy kontakt okazała się tak traumatyczny.
W listopadzie, po ledwie dwóch miesiącach walki z rakiem, zmarła moja 18-letnia znajoma. Co by ksiądz powiedział takiej osobie? Próbuję się postawić w roli lekarzy i szczerze mówiąc trochę zaczynam rozumieć, że nie zawsze w takich sytuacjach udaje im się stanąć na wysokości zadania.
Przede wszystkim doradzam szczerość. Jak nie wiemy co powiedzieć, to o tym mówmy „ Nie wiem co Tobie powiedzieć, ja też się strasznie boję, ale chcę być przy Tobie’. Czasami niepotrzebnie wchodzimy w rolę pocieszacza, gościa, który mówi: „nie bój się, będzie dobrze”. Co to znaczy „będzie dobrze”? To znaczy, że natychmiast wyzdrowiejesz, a skąd my to możemy wiedzieć. Powtarzanie tej formułki jak mantry bywa zagłuszaniem naszego strachu. Warto powiedzieć: „wiesz co, jest mi cholernie głupio, nie umiem Ci pomóc”. Wtedy pacjent sam poprowadzi Cię przez swoja chorobę i będziecie uczciwi wobec siebie na takim najprostszym ludzkim poziomie. Jeśli lekarz ma tego typu problem, też warto, by powiedział: „wiem, że to dramatycznie trudne, także dla mnie”, zamiast banałów w stylu „będziemy się starać” choć to będzie lepsze niż uciekanie w meta bełkotliwy język procedur medycznych, którego pacjent i tak stresie nie rozumie.
Myśli ksiądz, że najbliżsi chorych też potrzebują takich szkoleń, jak lekarze?
To prawda, jeżdżę po całej Polsce i w kazaniach często się do tego odnoszę. Myślę, że moja książka [„Szału nie ma, jest rak” – red.] może być dobrym przewodnikiem dla takich osób. Tam umieściłem swoje wskazówki.
Szkolenia, hospicjum, walka z rakiem. Nie ma ksiądz czasem dość rozmów o śmierci?
To prawda, że to moja codzienność, ale taki wybrałem sobie model kapłaństwa. Dlaczego miałbym od tego uciekać? Ja muszę być dla tych ludzi. Muszę pukać się w tę przeżartą nowotworem głowę i mówić sobie: „jeśli przestaniesz wstawać w nocy do umierających, to spadaj”, „jeśli przestaniesz traktować każdego podmiotowo, bez względu na to, czy wierzący czy nie, generał ZOMO czy sekretarz partii, to spadaj”.
Jednocześnie sam mówi ksiądz o swojej śmierci. I co może dla niektórych zaskakujące, chce umrzeć szybko, sprawnie i godnie, bez uporczywej terapii. Czym się dla księdza różni zaprzestanie terapii od eutanazji?
Istnieje ogromna różnica pomiędzy uprawnionym odstąpieniem od terapii, a eutanazją. Przede wszystkim muszę powiedzieć, że jestem teologiem moralnym i tylko u ludzi, którzy nie znają prawdziwej nauki katolickiej, rozróżnienie to może wywoływać zaskoczenie. Różnica między eutanazją a zaprzestaniem terapii jest w przede wszystkim w intencji. Eutanazja to działanie intencjonalne.
Weźmy pacjenta, którego potwornie boli. Podajemy mu leki, które mogą wywołać, depresję krążeniowo-oddechową. Nie robimy tego po to, żeby go zabić, ale by go ochronić przed strasznym cierpieniem. Gdybym temu samemu pacjentowi podał tych leków za dużo lub podał je zbyt szybko z intencją skrócenia jego życia choćby o minutę, byłbym winien eutanazji. Może się zdarzyć, że po podaniu tego leku pacjent umrze, to jest to tzw. zasada podwójnego skutku umarł nie na skutek podania leków, ale w wyniku postępującej choroby. Jeśli chodzi o mnie, to ufam mojemu zespołowi z hospicjum, że zajmą się mną tak dobrze, jak naszym i pacjentami.
Ale z drugiej strony powtarza ksiądz, że jest „otwarty na cud”...
Dobrze pan to ujął. To, że tak długo żyję i w dobrej kondycji, już jest formą cudu. Jestem niezwykle ciekaw, co będzie dalej.