
Gdyby do nienawiści, jaką Polak żywi – wobec wszystkich i wszystkiego – podłączyć elektrownię, można by sprzedawać prąd na cały świat – uważa Dorota Masłowska. O polskiej miłości do nienawiści i skąd, jej zdaniem, się ona bierze, pisarka opowiedziała Jackowi Żakowskiemu w nowym numerze "Polityki". Czy faktycznie my, Polacy, tacy straszni jesteśmy? Tak bardzo lubimy nienawidzić, gardzić, szydzić i wytykać palcami?
Poglądy urodzonej w '83 roku pisarki na polskość i polactwo nie są szczególnie oryginalne, choć spostrzeżenia – cenne. – Polska to taki kraj, w którym jest antykomunizm bez komunistów i antysemityzm bez Żydów – powiedział niedawno w rozmowie z naTemat publicysta Daniel Passent. – Polaków w piekle pilnować nie trzeba – uważa reżyser Jerzy Skolimowski. Dlaczego? Bo sami robią to świetnie, uważając, by przypadkiem ktoś się od kotła nie oddalił za bardzo. Niech wszyscy mają tyle samo nieszczęścia. "Kiedy to analizuję, to myślę, że naszym wielkim narodowym życzeniem jest słynne 'Żeby nie było niczego'" – mówi Masłowska.
Jesteśmy ciągle bardzo zaczepieni w traumie historycznej: w komunie i nawet jeszcze w wojnie. Mamy 2014 r. i żyjemy w wolnym państwie w Europie, ale mentalność trudniej zmienić niż ubrania i elewacje na budynkach. Mnie to fascynuje, bo to są chyba podwaliny naszej samonienawiści. Tych niesamowitych kompleksów, jakiegoś nowotworu, który wciąż zżera nas od środka. Tyle zła się tu wydarzyło, że trzeba jeszcze kilku pokoleń, żeby to się rozładowało.
Za mało wolności w wolności
Wolności nam brakuje – diagnozuje pisarka. I to także powszechny pogląd – nie nonszalancji, nie luzu, ale właśnie wolności. Od własnych uprzedzeń, od kompleksów, od martyrologii, od porządnie odżywionych demonów, które spokojnie rosły przez kilka dekad, a teraz, w wolnej od 25 lat Polsce, albo otwarcie atakują, albo kąsają po kostkach. "Nasz naród do życia potrzebuje nieszczęścia (...). Polska kultura jest kulturą nekrofilską" – pisał Mariusz Szczygieł w książce "Zrób sobie raj".
I tak samo stadnie nie lubimy wszelkiej inności. Dlatego płonie tęcza na Placu Zbawiciela, dlatego bojówki ONR-u wybijają szyby i rzucają koktajle Mołotowa do wnętrza skłotów, w których przebywają ludzie. Nie lubimy innych, ale i nie lubimy tych niby swoich, a jad tej nienawiści widać w języku publicznej debaty. "Hubner, ta pieprzona komunistka" – miał powiedzieć Grzegorz Schetyna na wieść o zarekomendowaniu jej przez premiera Donalda Tuska na nową szefową polskiej delegacji we frakcji Europejskiej Partii Ludowej.
Widać to w komentarzach pod teledyskiem do utworu "Chleb", który pisarka nagrała z udziałem modelki Anji Rubik. I zaczęła się jazda, Polak ze szwagrem rzucili się komentować i precyzyjnie, wyszukanym językiem oraz metaforą, wyrażać opinie:
"Jak widzę ten utwór to mnie mdli(...) nawet jeśli to dla żartu to jest to tak głupie i debilne, że świadczy o tych, którzy to wymyślili"; "Za każdym razem, kiedy myślę, że głupota ludzka mnie już nie zadziwi, pojawia się taki debilizm".
I tak dalej i tak dalej. Dostaje się Ani Rubik za rzekomo krzywy zgryz, bycie "podrubą", a Masłowskiej – za wadę wymowy i brak przejrzystości finansów, bo "ciekawe skąd ona ma na to budżet?!".
Cóż, jak pisał Gombrowicz, "żeby poznać swoją lepszość, trzeba wynaleźć sobie kogoś gorszego". I znajdują: pisarkę, modelkę, wadę wymowy, krzywy zgryz, kobietę, mężczyznę, sąsiada. Prawicowca, lewicowca, geja i heteroseksualistę. Duża część Polaków i ich szwagrów – "bynajmniej" – nie nadążyła za kampową wymową "Chleba". Pytają więc siebie nawzajem: "Czy Polska musi być ukazywana w takim gównie?". Odpowiedź pada błyskawicznie: Musi. Bo taka jest.
Ryzykowne jest szukanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego Polak jest, jaki jest. Czemu lubi nienawidzić. Gombrowicz uważał, że ojczyzny to temat" prawie niedozwolony".

