Księżna de Hohenberg: Walczę o to, co należało do mojej rodziny
Księżna de Hohenberg: Walczę o to, co należało do mojej rodziny

– Mój pradziadek, arcyksiążę Franciszek Ferdynand, miał sarkastyczne poczucie humoru i wybuchowy temperament – mówi księżna Sophie de Hohenberg. W rozmowie z naTemat opowiada o bataliach, które toczy, by odzyskać należący niegdyś do rodziny zamek Konopiszte w Czechach, miłości, jaka łączyła jej pradziadków oraz o tym, ile znaczy dla niej rodzinna historia, naznaczona największymi dramatami XX wieku.

REKLAMA
Od lat próbuje Pani odzyskać należący niegdyś do Pani rodzin zamek Konopiszte, który rodzina Hohenbergów straciła po wojnie. Z jakim rezultatem?
Jak do tej pory przegrałam z Republiką Czech. W tej chwili toczą się dwie oddzielne sprawy, jedna dotyczy posiadłości, druga zamku i tego, co się w nim zajmuje. Dla mnie pierwszym małym zwycięstwem było, kiedy jedna z instancji uznała, że to, co znajduje się w zamku, faktycznie należało do mojego dziadka. Jest nam trudno finansowo, nie mogę prosić moich dzieci, żeby przeznaczyły swoje pieniądze na tę walkę. Próbuję znaleźć kogoś, kto zrobiłby to pro bono lub za procent od wygranej, co nie jest łatwe, choć jasne jest, że mamy do czynienia ze skrajnym przykładem niesprawiedliwości. Jak mówi mój wuj: państwo lubi zatrzymać to, co posiada. Czesi, już od czasów Czechosłowacji, są bardzo zamknięci.
Czuję się Pani prześladowana?
Nie, ale czuję się potraktowana niesprawiedliwie. Zawsze powtarzam, że każdy ma swoją rolę do wypełnienia. Patrzysz w lustro każdego dnia, nie tylko po to, żeby się pomalować, ale też zadać sobie pytanie czy postępujesz w porządku, czy zachowujesz się przyzwoicie. I czy, jeśli niekoniecznie tak było, potrafisz to naprawić – złe zachowanie, niesprawiedliwość, błędy.To samo dotyczy krajów. Trzeba znać swoją historię i umieć przyznać się do błędu. Najwyraźniej Czesi tego nie wiedzą. To ta prawna strona próby odzyskania tego, co nam się należy, a zostało bezprawnie odebrane. Dzieci Zofii i Ferdynanda, Zofia, Maksymilian i Ernest, zostały po wojnie wygnane ze swojego domu w Konopiszte. Uciekli wówczas do Austrii. Stąd, w 1938 roku, dziadek Maksymilian i jego brat trafili, jako pierwsi Austriacy, do obozu w Dachau.
A strona emocjonalna?
Cóż, ta jest bardziej...emocjonalna. Dla mnie interesujące była moja reakcja, kiedy pierwszy raz udałam się do zamku. Minęło już kilka generacji...Zawsze powtarzałam mojemu ojcu, żeby zapomniał o zamku, że nigdy nie uda się nam go odzyskać. To było do czasu, kiedy pojechałam tam po raz pierwszy. Poczułam, że należę do tego miejsca, że tu są moje korzenie. To tu powinnam być. To był bardzo emocjonalny moment. Razem z mężem pojechaliśmy tam i zwiedzaliśmy zamek jako turyści, słuchają okropnie przekłamanych historii, które opowiadała przewodniczka.
Jakich na przykład?

Moja prababcia została przedstawiona jako katolicka wiedźma, która zmuszała pracujących dla niej ludzi do uczestniczenia we mszy, etc. Byłam taka zła, że gdybym miała przy sobie granat ręczny, możliwe, że nie byłoby już zamku Konopiszte. Za drugim razem nie zamierzałam kupować biletu, powiedziałam im, że nazywam się Hohenberg i zamierzam pokazać moim dzieciom zamek. A biletów nie kupimy. Chciałam pokazać posiadłość moim dzieciom i zobaczyć, czy poczują to samo, co ja za pierwszym razem.
Pani dzieci są tego samego zdania, co Pani?

Wszyscy Hohenbergowie uważają, że nie możemy zostać bezczynni. Naszą powinnością jest starać się odzyskać to, co jest nasze. Ważne, żebyśmy przynajmniej próbowali. Odzyskać to, co jest nasze, ale też by walczyć z jawną niesprawiedliwością.
Wszyscy słyszeli o Pani pradziadku, arcyksięciu Franciszku Ferdynandzie. Wszyscy wiedzą, że od zamachu w Sarajewie rozpoczęła się I wojna światowa, trudno jednak myśleć o nim w innych kategoriach niż tylko figura historyczna. W książce "Zabić arcyksięcia" zaskoczyło mnie, że by ciepłą osobą, fantastycznym ojcem, czułym mężem.
Mój pradziadek naprawdę był ciepłą osobą. Oczywiście nie zawsze mógł to eksponować, ponieważ w tamtych czasach zasady etykiety u protokół były bardzo surowe. Podczas oficjalnych sytuacji był arcyksięciem – był oficjalny, trzymał dystans, rzadko się uśmiechał. Jednocześnie był kochającym mężem i ojcem. W tamtych czasach swobodne okazywanie emocji nie było w dobrym tonie, a już na pewno nie wypadało wysoko urodzonym. Pradziadek nosił więc mundur, co pomagało mu zachować powagę, której się po nim spodziewano. Ale przede wszystkim nie zależało mu na opinii innych. Mówił tak: ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, jaki jestem. Ci, którzy mnie nie znają, pewnego dnia mnie poznają. W pewnych sprawach był bardzo tradycyjny, w innych – na wskroś nowoczesny. Poza tym miał bardzo wybuchowy charakter – to u nas rodzinne, ja jestem taka sama. Kiedy coś mu się nie podobało, mówił o tym głośno. Miał sarkastyczne poczucie humoru, to również mam chyba po nim. Był tradycjonalistą jeśli chodzi o sztukę, dlatego nie znosił dzieł Gustawa Klimta – niestety, bo może gdyby mu się podobały, dziś nasza sytuacja byłaby nieco lepsza (śmiech).
A jego żona, Zofia?
Mało o niej wiemy, ponieważ trzymała się raczej z boku. Była doskonale wykształcona, wiele podróżowała, ponieważ pochodziła z rodziny dyplomatów. Byłą piękną kobietą, bardzo elegancką, w dodatku ciepłą osobą. Obydwoje z Ferdynandem bardzo kochali swoje dzieci, nie lubili się z nimi rozstawać, sami się nimi zajmowali, co w tamtych czasach było nie do pomyślenia. Ferdynand nie miał żadnego kontaktu ze swoją matką, był jednym z tych dzieci, które matce było tylko pokazywane raz na jakiś czas. Nie chciał takiego dzieciństwa dla swoich dzieci. Zofia i Ferdynand nie zgadzali się na ówczesny sposób wychowywania dzieci: dzieci mogą być oglądane, ale nie powinny być słyszane. Byli prawdziwym zespołem.
Budzili sensację w Wiedniu?

Tak, bo żyli inaczej niż im współcześni. Poza tym ich małżeństwo było klasycznym mezaliansem – Arcyksiążę mógł poślubić kogoś z rodziny królewskiej lub z odpowiedniej listy, ale Zofia von Chotek się na niej nie znajdowała.
Dlatego zawarli tzw. małżeństwo morganatyczne. Co dokładnie to oznacza?

Że mimo małżeństwa Zofia, która była osobą niższego stanu niż Franciszek, nie awansowała społecznie. Nie odstała tytułów, funkcji i dóbr, podobnie jej dzieci. Do dziś w rodzinach takich, jak moja jesteśmy dość tradycyjni. Małżeństwo to ciężka praca, jest po prostu łatwiej poślubić kogoś, kto ma podobne wykształcenie, zasady i sposób widzenia świata. To czysta logika Rodziny arystokratyczne trzymają się razem i żenią między sobą, bo tak jest łatwiej. Miłość, w sensie namiętności, zakochania – to się kończy, zostaje przyjaźń. Po czasie nie ma już motyli w brzuchu, tylko przyjaźń, którą łatwiej utrzymywać, kiedy macie podobne doświadczenia. Moi pradziadkowie pochodzili z dobrych, choć różnych rodzin, ale zasady mieli takie same, takie same pomysły, jak powinno wyglądać małżeństwo.
Na ironię zakrawa fakt, że Pani pradziadek, Franciszek Ferdynand, osoba, która z całych sił sprzeciwiała się wojnie, stała się jej pierwszą ofiarą, kiedy został 28 czerwca 1914 roku zastrzelony w Sarajewie.

Rzeczywiście, mój pradziadek wielokrotnie głośno mówił o możliwości wybuchu wojny. Jeden z brytyjskich dziennikarzy, Henry Wickham Steed, rozpowszechnił absurdalną tezę, jakoby mój pradziadek i cesarz Franciszek Józef knuli tę wojną w zamku Konopiste. Niektórzy czechosłowaccy urzędnicy twierdzili, że w posiadłości udało im się znaleźć tajne komnaty, w których te knowania miały mieć miejsce. Mój pradziadek opowiadał się przeciwko wojnie, której był nie architektem, ale pierwszą ofiarą.

Franciszek nie chciał jechać do Sarajewa...
Nie chciał, chorował na tuberkulozę, obawiał się gorąca w Bośni. Wiedział, że sytuacja tam nie jest stabilna. Rozmawiał o tym z cesarzem, który powiedział mu: Rób, co chcesz, ale ja chciałbym, że być tam pojechał. Franciszek nie miał więc wyjścia.
Jak Pani traktuje pojawiającą się często teorię o tym, że to właśnie cesarz stał za zamachem w Sarajewie?
Nie mogę sobie wyobrazić, żeby to mogła być prawda.
Cesarz i arcyksiążę nie byli raczej przyjaciółmi...

To prawda. Prawdą jest także, że śmierć Franciszka Ferdynanda ułatwiła cesarzowi życie. To pewne. Rozumiem nawet, że niespecjalnie pogrążył się w żałobie. Ale nie wierzę, że posunął się do organizacji zamachu. Faktem jest jednak, że w Sarajewie poszło źle wszystko, co mogło pójść. Para książęca nie była odpowiednio chroniona. Do dziś nie wiadomo na pewno, kto stał za zamachem – czy była to Czarna Ręka – wiadomo tylko, że zginęli, a ich śmierć rozpoczęła jedną z najgorszych katastrof XX wieku.
Pani rodzina była uwikłana w trudne momenty przez cały XX wiek....
Tak, faktycznie mamy dużo szczęścia. Moi pradziadkowi byli pierwszymi ofiarami I wojny światowej, a wujowie Maksymilian i Ernest – pierwszymi więźniami obozu w Dachau i ofiarami nazistów.
Czy takie pochodzenie i taka pamięć rodziny to raczej przywilej czy może brzemię?
To wspaniałe, ponieważ masz za sobą, w przeszłości, przykłady wspaniałych ludzi. Próbujesz żyć tak, żeby nie splamić ich pamięci, starając się doskoczyć do poprzeczki, którą ustawili wysoko. Jestem z nich dumna i staram się, na ile mogę, iść w ich ślady. I
tego uczę moje dzieci. Że historia naszej rodziny, choć tragiczna, jest dla nas powodem do dumy i źródłem siły.
Książka "Zabić Arcyksięcia" ukazała się nakładem wydawnictwa Znak