Urlop na daczy to szczyt nudy i wakacyjnego obciachu? Wbrew stereotypom o klucze do domku za miastem zabijają się nie tylko podstarzali miłośnicy grilla, ale i młodzi Polacy z wielkich miast, których rodzice dorobili się choćby małej letniskowej nieruchomości. Jak mówią mi młodzi Polacy, dacza to może nie pomysł na spędzenie całego urlopu, ale na pewno genialny pomysł na weekendy, gdy nieskrępowanie rozkwitać może tam życie towarzyskie.
Kiedy robi się coraz cieplej, piątek, piąteczek, piątunio coraz rzadziej łączy się z wypadem nocą na miasto. Majówka to zawsze początek sezonu na weekendowe korki, w których ustawiamy się, by choć na dzień wyrwać się za miasto. Na daczę. To słowo bardzo mocno kojarzy się posiadłościami czerwonych baronów z epoki słusznie minionej, ale tak naprawdę moda na posiadanie choćby maleńkiej rekreacyjnej nieruchomości za miastem wcale nie przeminęła. Wręcz przeciwnie. Najnowsze statystyki wskazują, że prawie co dziesiąta wielkomiejska rodzina ma działkę za miastem, a na niej choćby skromny domek letniskowy.
Wszyscy lubimy relikty PRL-u...
Niedawno nad fenomenem zamiłowania Polaków do dacz pochyliła się "Polityka". Dziennikarze tygodnika przekonywali, że najbardziej w takim wypoczynku lubują się ludzie z pokolenia czterdziesto- i pięćdziesięciolatków. Nic dziwnego, skoro to oni odziedziczyli PRL-owskie działki z przydziału po rodzicach. A jeśli nie, to kupili własne, gdy tylko się dorobili i kolonizują teraz każdy skrawek malowniczej zieleni, który da się tylko znaleźć relatywnie blisko wielkich aglomeracji. Bo przecież prawie 80 proc. wszystkich obecnych dacz powstała już w III RP.
Grubym błędem okazuje się jednak przekonanie, że domek za miastem to spełnienie weekendowych marzeń tylko dla podstarzałych miłośników grilla. – Rodzice domek w Borach Tucholskich odziedziczyli na początku lat 90-tych po dziadkach, którzy działkę dostali za jakieś sukcesy dziadka w pracy – mówi mi 26-letni Dawid z Gdańska. I dodaje, że przez lata dzieciństwa wypady na "duszną wieś" były dla niego traumą, bo wolał biegać z kumplami po ulicach blokowiska, na którym się wychowywał. Później diametralnie zmienił zdanie na ten temat.
Domek, czyli zbawienie towarzyskie
– Już pod koniec liceum ta cała dacza w Borach okazała się jednak prawdziwym zbawieniem, nie mówiąc już o czasach studenckich. Wtedy okazało się, że mała rekreacyjna nieruchomość położona kilka godzin jazdy od domu to coś wprost genialnego, gdzie nieskrępowanie rozkwitać może życie towarzyskie – stwierdza mój rozmówca. I wspomina, że właśnie tam organizowało się najlepsze imprezy po maturze, czy kolejnych udanych sesjach. – Do dzisiaj uśmiecham się do taty o klucze, gdy tylko zbliża się jakiś dłuższy weekend – dodaje.
Podobnie o tym niby tak przestarzałym sposobie na wypoczynek mówi mi także Janka z Krakowa. Trzydziestolatka przyznaje, że jeszcze kilka lat temu wśród jej rówieśników panowało przekonanie, że wypady na domek letniskowy to szczyt mieszczańskiego obciachu, ale dziś to wyraźnie się zmienia. – Wystarczy, że w życiu pojawia się dziecko. I już okazuje się, że taki domek to najlepszy pomysł na weekend. Szczególnie w takich miastach, jak Kraków, gdzie trzeba korzystać z każdej okazji, by wyrwać dziecko z tego zanieczyszczonego powietrza – tłumaczy.
Jest gdzie uciekać
Skromna działka w okolicach Ojcowa z dwupiętrowym domkiem, który własnoręcznie budował jej ojciec od kilku lat jest zresztą już jej własnością. Dostała ją w prezencie ślubnym. – Tuż po weselu byliśmy przekonani z mężem, że odczekamy trochę, by rodzice się nie obrazili i ją sprzedamy. Okazało się jednak, że to świetna odskocznia do miejskiego życia. Godzina drogi od domu i jest się... nadal w domu. Tylko otoczonym piękną przyrodą, gdzie można się powspinać czy pojeździć na rowerze – przekonuje krakowianka.
– Domek położony kilkadziesiąt kilometrów za miastem nie jest na pewno idealnym miejscem na spędzenie całego urlopu. Choćby dlatego, że zbyt łatwo mogą cię ściągnąć do pracy. Każdy, kogo rodzinę było stać na zdobycie takiego miejsca, na pewno prędzej czy później jednak to docenia – stwierdza 28-letnie Patryk. – Odpoczywamy tak samo, jak nasi starzy. Może tylko z tą różnicą, że oni zabierają na domek wędki i romansidła, a ja z przyjaciółmi wolę zapakować rower i sprzęt do pływania – dodaje młody poznaniak.
Młodzi inwestują we wspomnienia z dzieciństwa
Wraz z rodzeństwem cztery lata temu zainwestowali w budowę zupełnie nowego domku, który zastąpił PRL-owski kemping, jaki jego ojciec zdobył przed laty pod Jastrzębią Górą. Młodzi poznaniacy zrobili to nie tylko z powodu nieukrywanego sentymentu do miejsca najlepszych zabaw z dzieciństwa. W przeciwieństwie do starszego pokolenia dwudziesto- i trzydziestolatkowie w posiadaniu domku za miastem nie szukają tylko potwierdzenia statusu klasy średniej czy oazy spokoju. Jeśli jest on położony w dobrej lokalizacji, to świetna inwestycja.
– Pewnie nie wszędzie da się zarobić, ale my mieliśmy to szczęście, że działka rodziców leży nad morzem. W ciągu roku wymieniamy się więc tam weekendami z rodzeństwem, a w szczycie letniego sezonu po prostu wynajmujemy dom turystom. W takim miejscu włożone w budowę nowego domku pieniądze szybko się więc zwracają – zapewnia mnie Patryk.