Ruina - tak jednym słowem można określić stan starej stolarni w Radzionkowie, na którą trafili Anna i Marcin. Okazało się, że pod warstwą szpetnego tynku kryje się piękny budynek z kamienia. Jego właścicielka nie wierzyła, że da się tam mieszkać i chciała dom zburzyć. Ania i Marcin nie tylko uwierzyli, ale od dwóch lat mieszkają w "Niponino", bo tak nazwali swoje miejsce na ziemi. - Mój dzielny mąż, gołymi rękoma, sam, w kałużach krwi i potu, ale z uśmiechem wynosił deska po desce, a ja przywoziłam mu obiadki - mówi Anna Maciągowska.
Anna Maciągowska (po mężu Poznańska): Mój mąż wrócił kilka lat temu do Polski z emigracji w Anglii i nie miał własnego mieszkania. Któregoś razu przejeżdżał samochodem przez miejscowość Radzionków i przypadkiem zobaczył wbudowany w teren, mały, stary, domek z kratami w oknach. Ściany były pokryty grubą warstwą czarnego, odpadającego tynku, spod którego wystawał mały kawałek ściany z kamienia. Tylko dzięki temu udało mu się zobaczyć, co to naprawdę jest.
I spontanicznie postanowił, że tu będzie mieszkał?
Mąż od razu zainteresował się, do kogo należy nieruchomość, bo chciał ją kupić. W Radzionkowie jest trochę tak, jak na Sycylii, że trzeba kogoś znać, aby zostać "wprowadzonym" ( śmiech ). Mąż na szczęście jest wspinaczem i okazało się, że dzięki temu zna kogoś, kto pochodzi z tej miejscowości. Ci znajomi porozmawiali z właścicielką domku i przedstawili mojego męża jako "dobrego człowieka". To było podstawą do jakichkolwiek rozmów.
Dalej poszło bez problemów?
Nie! Nie było łatwo przekonać właścicielkę, aby udostępniła nam ten budynek. Uważała, że to jest kompletna ruina i że po prostu nie da się w niej mieszkać. W końcu udało nam się przemówić do jej serca i wynajęliśmy ruiny (śmiech), a w końcu go kupiliśmy i nazwaliśmy "Niponino". Do dnia zakupu nie byliśmy pewni, czy będzie możliwość nabycia na własność tej nieruchomości, występowały nietypowe problemy z podziałem działki. Proszę sobie wyobrazić dom odrestaurowany, a my nie mamy pewności, czy będzie nasz!
W jakim był stanie?
Kompletna ruina! Nie było podłączonego prądu, wody i kanalizacji. Stropy Klaina które się w nim znajdują sypały się na głowę, nie było podłóg, gruba warstwa miejscami zgrzybiałego tynku na ścianach. Była to po prostu ruina starej stolarni, którą wybudowano w 1937 roku. Pozostały po niej pamiątki w postaci pocerowanych ścian po otworach, którymi materiał był wciągany na kołach do stolarni. Później był tutaj też warsztat fotograficzny.
Znaleźliśmy tu sporo niespodzianek architektonicznych, które były dla nas fajnym zaskoczeniem, a które po kolei wyłaniały się spod tego okropnego tynku. Różnego rodzaju wejścia, okna i stare przedmioty. Na przykład małe buteleczki o ciekawych kształtach, czy dziecięcy bucik z drewnianą podeszwą. Miałam dreszcze, gdy go po raz pierwszy zobaczyłam...
Raz wpadła też do nas jedna pani, która jak się okazało, urodziła się w pokoju, który jest dzisiaj naszą łazienką. To była bardzo wzruszająca wizyta.
Co ciekawe, w domku wyczuwaliśmy pozytywną energię, jakby on sam się cieszył na nasz widok.
Czy pozostały jakieś elementy wyposażenia?
Właściwie niczego tu nie było, poza mocno zniszczoną podłogą i sypiącymi się na głowę tynkami. Cała kuchnia była zasypana dechami i spróchniałymi belami oraz gruzem. Był częściowo zawalony strop, w miejscu którego mąż postawił później antresolę, która stworzyła jakby dodatkowe piętro. Podczas skuwania tynku w obecnym pokoju, znaleźliśmy resztki wmurowanego glinianego dzbanka, prawdopodobnie służył do przetrzymywania pieniędzy, niestety był pusty (śmiech).
Na szczęście mój mąż jest bardzo utalentowany i niemal wszystko potrafi wyczarować. Samodzielnie odrestaurował wnętrze, które było bardzo zniszczone. W środku całe ściany są z kamienia. Do wyposażenia staraliśmy się wykorzystać stare przedmioty, dając im jakby drugie życie. Wiele mebli Marcin zrobił samodzielnie.
Jak zareagowałaś, gdy mąż po raz pierwszy przyprowadził cię do Niponino?
Jeszcze wtedy nie był moim mężem [śmiech]. Byliśmy jeszcze kolegami. Zaprosiłam go do współpracy nad projektem stalowych schodów w jednym z gabinetów dentystycznych, dla którego projektowałam identyfikację graficzną. Któregoś razu, jakby przy okazji, pokazał mi plany tego budynku i przyznam szczerze, że nie wierzyłam, że uda mu się to zrobić. Tym bardziej nie wiedziałam, że będę w nim mieszkać. Nie spodziewałam się takiego obrotu sytuacji, a wręcz broniłam się przed nim.
Jednak w nas obojgu była jakaś taka "dziwność", której nie spotkaliśmy wcześniej u innych ludzi i tak po prostu... zakochaliśmy się w sobie. Poznaliśmy się w pracy, gdy mąż wykonywał moje projekty, a później okazało się, że możemy zrobić coś wspólnie... Pobraliśmy się trzy lata temu.
Czyli początkowo byłaś sceptyczna.
Przerażało mnie to, w jakim stanie jest ten dom. Ale jako plastyczka dostrzegałam urok i energię drzemiącą w tym miejscu. Na początku nie chciałam nawet wchodzić do środka, ale mąż podciągnął rękawy i zaczął wynosić pierwsze gruzy. Później i mi udzielił się jego pozytywny zapał i też zaczęłam działać.
Wszyscy nam powtarzali, że to zajmie co najmniej pięć lat. Okazało się, że wprowadził się za rok i to razem ze mną. W tym domu zorganizowaliśmy swój ślub, małe wesele i noc poślubną. Później zaczęliśmy się powoli wprowadzać. Przez pierwsze pół roku nosiliśmy wodę w baniakach. Mieszkaliśmy trochę na dziko, jak w kamiennym namiocie i kąpaliśmy się raz w tygodniu u rodziców Marcina. Chcieliśmy na siłę tutaj mieszkać więc robiliśmy wszystko, aby tak było. Dziś brakuje nam właściwie jedynie tylko umywalki z takich podstawowych rzeczy, a mieszkamy tu już od dwóch lat. Aha, teraz pracujemy nad pokojem dla naszej półrocznej córeczki Róży, dla której własnoręcznie wykonuję zabawki.
Dlaczego właściwie chcecie tam mieszkać? Nie każdy by chciał żyć w takim miejscu.
Ja poszłam za głosem męża. Byłam zmęczona miastem, blokowiskami i paskudnym krajobrazem pełnym chaosu. Mąż jeździł dużo po świecie, a gry wrócił, to to miejsce było odpowiednie dla niego. Po prostu to było to. Wielu ludzi uległo modzie budowania ogromnych domów, które są zupełnie niepotrzebne. Za granicą domki nie są takie duże, jak w Polsce. No i nasz domek też nie jest ogromny. To wystarczająca przestrzeń dla jednej rodziny. W domu znajduje się dziś moja pracownia malarska oraz siedziba szkoły wspinaczkowej mojego męża "Niponino", której zajęcia prowadzimy również na Facebooku.
Ile was to wszystko kosztowało?
Tak naprawdę jeśli chodzi o koszty, to trzeba liczyć jedynie zakup domku za 40 tys. zł oraz koszt materiałów. Nie wydaliśmy ani grosza na robociznę, bo wszystko zrobił Marcin. Ja go karmiłam, a on robił [śmiech]. Wymagało to bardzo dużo pracy fizycznej i siły. Nie mieliśmy zresztą tyle pieniędzy, aby to wszystko zrobił kto inny. Musieliśmy ręcznie szorować tynk, aby wydobyć spod niego kamień. Całe godziny, dni a później tygodnie spędziliśmy na odsłanianiu ścian. Mamy teraz czyste, zdrowe kamienne ściany bez grzyba, bo ten nie trzyma się kamienia. Nie wiem ile wydaliśmy na materiały, ale na pewno nie było to kilkadziesiąt tysięcy.
Skąd wiedzieliście, co i jak trzeba zrobić?
Oboje mamy wrodzone poczucie estetyki, które nam podpowiadało w doborze materiałów wykończeniowych. Mąż jest wszechstronnie utalentowany. Ja nie wierzyłam na początku, że ten bardzo przystojny i utalentowany wspinacz będzie w stanie to wszystko ogarnąć. Udało się, bo ja pracowałam i zarabiałam pieniądze, a Marcin cały czas pracował przy remoncie. Nie potrzebowaliśmy żadnych dodatkowych przedmiotów, które by urozmaicały czy też upiększały nasze życie - jesteśmy minimalistami. Wszystkie środki inwestowaliśmy w remont i trochę pieniędzy na wyjazdy w skały, aby odpocząć pod gołym niebem.
Co mówią ludzie, którzy nie wierzyli, że uda się wprowadzić do tego domu?
Przede wszystkim są zaskoczeni. Cieszą się i nas chwalą, zwłaszcza że mamy znajomych podobnych do nas, którym podoba się miejsce, w którym mieszkamy.
Czasem tylko nas denerwuje, jak przychodzą jacyś robotnicy i mówią nam, abyśmy okleili ten dom styropianem. My się z tego śmiejemy, zwłaszcza gdy sami widzimy jakiś stary zamek. Pytamy wtedy, dlaczego właściwie ktoś nie obił go styropianem [śmiech]. Nie rozumiem, skąd ta miłość u Polaków do oklejania styropianem tak pięknych kamiennych domków.
Jak daleko macie do większej miejscowości?
Bardzo blisko, bo do Bytomia jest jakieś dziesięć minut drogi. Niedaleko jest też do Katowic. Kilometr od domu mamy autostradę A 1. Jednym słowem, położenie jest świetne.
Macie internet?
Oczywiście. Pracuję przez internet - projektuję wizerunek graficzny lekarzom w różnych miastach polski. Za to nie mamy telewizora ani innych sprzętów. Mamy za to bieżącą wodę i ogródek.
A jak ogrzewacie? Skoro nie ma styropianu na ścianach, to pewnie jest tam chłodno.
Ogrzewamy naturalnie - mamy kominek. Wapień, którego zrobione są mury ma 80 cm grubości, bardzo mocno trzyma ciepło jak rozgrzejemy domek. Taka jego specyfika. Mamy też tzw "kozę" w łazience. Poza tym do wewnątrz wpada dużo promieni słonecznych, ze względu na południową wystawę domku i duże okna. Zamierzamy ocieplić dach, ale nie w sposób tradycyjny od środka, tylko na odwrót, chcemy zachować belki i deski pomalowane na biało. W tym roku będzie więc dużo, dużo cieplej, a na pewno spalimy też mniej drewna.
Ile dziś jest wart wasz domek?
Z tego co się orientowaliśmy,nawet około 200 tys. zł.
Czyli opłacało się.
Tak, nawet myśleliśmy o tym, aby kupić kolejną ruinę, ale tym razem w Szkocji. Mamy to zresztą w planie, bo tamtejsza stara architektura nie jest droga. Moglibyśmy zrobić to samo, ale myślę że dopiero za jakieś dziesięć lat.