Jolanta Klimowicz jest nestorką polskich dziennikarzy. Przez 50 lat pracowała dla Polskiego Radia. Relacjonowała wydarzenia w Ameryce Łacińskiej, pisała do wielu czasopism. Starszym pokoleniom nie trzeba jej przedstawiać, młodszym warto pokazać jak wyglądała praca reportera sprzed ery internetu. Pani Klimowicz-Osmańczyk (pełne nazwisko) opowiada nam o swojej karierze, a także o tym jak ocenia współczesne dziennikarstwo.
Z panią Jolantą Klimowicz-Osmańczyk spotykam się w jej mieszkaniu na warszawskiej starówce. Ze wszystkich stron otaczają mnie olbrzymie regały z książkami oraz pamiątki z podróży po świecie. Wszystko wygląda dokładnie tak, jakby czas się zatrzymał w latach osiemdziesiątych, kiedy żył jeszcze mąż pani Jolanty, wybitny dziennikarz i polityk Edmund Osmańczyk. Jednak rozmowa nasza nie będzie tyczyła się "Janka" - tak mówili o Osmańczyku jego przyjaciele - tylko o niej samej.
Z panią Jolantą - której zawodowym doświadczeniem można by dziś obdzielić 20-osobowe newsroomy - rozmawiamy o jej karierze, a także o tym, jak sama ocenia współczesne media. Na wstępie zaznacza mi, że ze względu na wiek, będę musiał wydrukować jej ten wywiad, gdyż sama nie korzysta z internetu.
Została Pani dziennikarką z powołania?
Raczej z przypadku. Nie przygotowywałam się do tej pracy. Zaczęło się od tego, że studiowałam orientalistykę, a następnie filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Dzięki temu pierwszemu kierunkowi musiałam dobrze znać języki. Proszę zauważyć, że to było niedługo po wojnie. Brakowało monografii na temat Bliskiego Wschodu, czyli dziedziny w której się specjalizowałam. Jedyne dobre książki i podręczniki były w językach niemieckim, angielskim oraz rosyjskim. Tego ostatniego do dziś się nie nauczyłam, choć zdałam na czwórkę. Wiedziałam, że egzaminator każe otworzyć książkę w danym miejscu, przeczytać i przetłumaczyć. Złamałam książkę tak, by się otworzyła w miejscu, którego wyuczyłam się na pamięć. Jednak studia, a właściwie znajomość tych pozostałych języków, bardzo mi się przydały w późniejszej pracy.
W radiu, czy może dziale wydawniczym Politechniki Warszawskiej, gdzie pani wcześniej pracowała?
W radiu. Praca w Politechnice Warszawskiej, w tym wydawnictwie była strasznie, ale to strasznie nudna. Tak nudna, że zdarzało się, że spałam oparta łokciami o teczki. Po wydawnictwie miałam epizod w NRD-owskim ośrodku kultury, niesławny zresztą. Wiele czynników złożyło się na to, że odeszłam i jakimś przypadkiem trafiłam do radia. Mogę z dokładnością co do dnia powiedzieć, kiedy to było.
Czyli kiedy?
17 grudnia 1957 roku. Jednak proszę nie myśleć, że skoro znalazłam się w radiu, to od razu zostałam dziennikarką, bo tak nie było. Znalazłam się wtedy w dziale współpracy z zagranicą. Praca moja polegała na tym, że wszyscy prowadziliśmy korespondencję z różnymi krajami według określonego klucza geograficznego. Koleżanka moja, która świetnie mówiła po niemiecku, opiekowała się tymi krajami w Europie, które tym językiem się posługiwały. Czyli Austrią, Szwajcarią oraz obiema republikami niemieckimi. Natomiast mnie przypisano, co wtedy, ale tym bardziej teraz wyda się zabawne: Skandynawię oraz obie Ameryki, zarówno Północną i Południową. Moja praca polegała na tym, że musiałam odpisywać na listy z tamtych krajów ws. informacji o naszych nagraniach. Musi Pan pamiętać, że lata pięćdziesiąte to był okres sukcesów polskiej muzyki. Wtedy to tworzyli tacy znakomici kompozytorzy, jak chociażby Szpilman, Kołaczkowski czy Skrowaczewski. Stacje z całego świata chciały puszczać ich nagrania. W końcu nie można się zdziwić, skoro byli oni nagradzani w takich prestiżowych konkursach radiowych, jak chociażby „Prix Italia”, najstarszym na świecie konkursie dla radia (teraz także telewizji i internetu). Tak więc musiałam innym redakcjom odpisywać. Czasami dochodziło tłumaczenie polskich słuchowisk, czy relacji, tak by mogli w swoim kraju to przedstawić. Tak więc były to ciężkie, ale bardzo ciekawe czasy, które przygotowały mnie do pracy dziennikarskiej.
W radiu zaczęła pani pracować w 1957 r. a kiedy "została pani dziennikarką"?
W 1961 roku, kiedy z mężem Edmundem Osmańczykiem, zwanym przez przyjaciół Jankiem, wyjechaliśmy do Brazylii, do Rio de Janeiro. Radio uznało, że to znakomita okazja, abym kontynuowała pracę dla działu współpracy z zagranicą i już tam na miejscu poznawała tamtejsze radiostacje. W tamtych czasach nie było jak sprawdzić, ile jest redakcji w tamtym kraju, więc miałam sporo pracy jeżdżąc, czy wręcz latając z miejsca na miejsce tworząc nowe kontakty. W tym czasie zaczęłam też współpracę z wieloma tytułami, jak chociażby "Zwierciadłem" czy "Kurierem Polskim”. Pisałam artykuły na tematy społeczne. Nie było łatwo, zwłaszcza, że trzeba było pisać teksty ponadczasowe. Musiałam o tym pamiętać, że moje artykuły nie mogły "stracić na ważności". W końcu dopiero po kilku dniach docierały do kraju. Teraz to chyba macie łatwiej w tej waszej pracy. Nie trzeba już tak kombinować, piszecie i od razu w kilka sekund to, co piszecie jest na drugim końcu świata. Ale w tamtych czasach to nie było łatwo.
To jak wyglądała wysyłka materiałów?
Mieszkałam na końcu świata. Wysyłka materiałów z Meksyku, czy Rio de Janeiro była bardzo skomplikowana. O wiele łatwiej miał mąż, kiedy pracował w Nowym Jorku przy ONZ. Choć była to ciężka, ale zarazem ciekawa praca, to miał kabel lub łącze telefoniczne. Tak więc, choć jednego dnia potrafił rano być w Nowym Jorku, by po południu nadać coś z Waszyngtonu, to nie miał tych problemów co w Brazylii. Po napisaniu tekstu, bądź nagraniu wiadomości, pakowaliśmy artykuł do "poucha", czyli paczki, torebki takiej. Przepraszam bardzo za ten anglojęzyczny wtręt, ale to była powszechna nazwa, którą wszyscy używali w tamtych czasach. Będąc Rio de Janeiro musieliśmy jechać jakieś 100 kilometrów za miasto na lotnisko. Następnie udaliśmy się do biura danego przewoźnika, zazwyczaj Air France, czy nieistniejącego już BAC i pilotowi do rąk własnych wręczaliśmy ten "pouch". Dopiero po jakimś Air France postanowiło otworzyć swoje biuro w mieście. To nam ułatwiło pracę, bo wtedy mogliśmy do tego miejsca zanosić nasze materiały, a nie odbywać te dalekie podróże na lotnisko.
Ale poza tym, to chyba było przyjemnie. Chyba wiele osób chciałoby pracować w ciepłej Brazylii, zamiast w ponurym PRL-u?
Na pewno tak się ludziom wydawało. Wszyscy mi zazdrościli. Myśleli, że myśmy tu na wczasy wyjechali, wypoczywać na Copacabanie. Absolutnie tak nie było. W Rio de Janeiro myśmy z mężem byli jedynymi dziennikarzami z bloku państw komunistycznych. Natomiast w tamtych czasach wisiała w powietrzu groźba zamachu stanu. Ludzie byli negatywnie nastawieni do komunistów. Choć to się wydaje absurdalne, ale każdy uważał mnie i męża za zagorzałych komunistów. To było coś okropnego. Zwłaszcza, że polowano na nas.
Jak to?
Raz strzelono do nas. Kula minęła naszego znajomego dziennikarza brazylijskiego. Otarła się o jego włosy. Policja kazano nam się wyprowadzić z mieszkania. Podczas trzyletniego pobytu w Brazylii kilkakrotnie zmienialiśmy adres. Wszystko dlatego, że ktoś chciał dorwać "tych komunistów". Po tych wszystkich atakach mówiłam mężowi, że mam dosyć, że wolę już z dzieckiem do Polski. Wolałam cierpieć w kraju komunistycznym, niż tu być prześladowana za byciem komunistą.
Ostatecznie wyjechała pani z Brazylii, ale nie do Polski.
Wysłano nas do Meksyku. To był najcudowniejszy okres w moim życiu, do którego cały czas ciepło powracam. Był to okres kiedy ten kraj przeżywał wspaniałe czasy, gospodarka kwitła. Zakochałam się po uszy w Meksyku. I rzeczywiście po tym, co przeszłam w Brazylii, praca tam była dla mnie wielką przyjemnością. Teraz mogę powiedzieć tyle, że niestety ten kraj został zniszczony przez handlarzy narkotyków, a naprawdę szkoda. No i po Meksyku, gdzie widziałam między innymi niesamowite igrzyska olimpijskie, był powrót do Polski. Tu przez lata współpracowałam z różnymi tytułami jak "Życie Warszawy", czy "Rzeczpospolita". No i oczywiście cały czas byłam związana z Polskim Radiem, aż do 2007 roku.
Wtedy postanowiła Pani odejść na emeryturę?
A skądże! Sposób w jakim pożegnano się ze mną w radiu był okropny. Akurat pojawiłam się w budynku radia z przygotowanym materiałem, który miałam oddać. Na korytarzu spotkała mnie wydawczyni, która powiedziała, że ma mi do przekazania pewną wiadomość. A dokładnie rzecz ujmując oświadczyła, że jestem zwolniona.
Po pięćdziesięciu latach... widzę, że zachowali się z klasą.
Dokładnie.
Spędziła pani w Polskim Radiu aż 50 lat. Przez ten czas widziała Pani zapewne wszystkie zmiany jakie tam zachodziły?
Rzeczywiście widziałam. W 1957 roku, kiedy dołączyłam do radia, było już widać sporą reprezentację dziennikarzy sportowych. To się chyba nigdy w radiu nie zmieni. Dosyć często zresztą musiałam tłumaczyć na języki obce jakieś relacje, co zresztą było dla mnie tragedią. Bo ja się ani na sporcie nie znam, ani nie rozumiem języka sportowego. A muszę przyznać, że pracowały w radiu osoby, które dziś są legendami. Był Bohdan Tomaszewski, który był najbardziej rozpoznawalny. Jeszcze Witold Dobrowolski czy Janek Ciszewski. Wszyscy byli dobrze wykształceni, z inteligenckich rodzin. Znali języki, znakomicie mówili po polsku. Poza tym były znakomite słuchowiska. Dziś jest na odwrót. W ciągu dnia mamy trochę o zdrowiu, diecie, czy o sporcie, ale przede wszystkim reklamy, reklamy i jeszcze raz reklamy. Żeby chociaż były mądre, miały jakiś sens. Niestety tak nie jest. Nie dość, że wypowiadane beznadziejną polszczyzną, to jeszcze ich teksty są denne i naiwne. Pisane dla ćwierćinteligentów. Jedyne wartościowe audycje są nocą. Niestety o tej porze to człowiekowi zazwyczaj chce się spać. Mamy dużo programów, więcej niż kiedyś, ale w radiu nie mamy tylu znakomitych postaci, co dawniej. Taka jest niestety prawda.
Czyli prezenterzy też są słabi?
Wielu na pewno. Nie mogę o każdym tak powiedzieć, ale większość na pewno tak. Niepotrzebnie się mądrzą. Często używają anglojęzycznych wtrętów, które są niepotrzebne. To tak, jakby zapomnieli swojego ojczystego języka i musieli go zastąpić innym słowem. Ale tak nie jest. Chcą się popisać znajomością języka, którego tak naprawdę nie znają. Jeśli ktoś pisze jakieś obce słowo to jest ok, bo po pisowni często widać, czy ktoś zna te słowo i jego znaczenie. Inaczej jest z radiowcami. Sypią na prawo i na lewo obcobrzmiącymi zwrotami i robią to tak fatalnie, że człowiek się załamuje.
Może pani podać przykład?
Dzisiaj coś takiego usłyszałam, co nie wiadomo tylko, czy śmiać się, czy płakać. A mnie zawsze szlag trafia, jak słyszę głupotę na antenie. Jakiś czcigodny kolega mówił albo o sporcie, albo kuchni, odchudzaniu się lub tyciu, nie pamiętam dokładnie. Słuchając pewnego pana w radiu usłyszałam: a na deser to damy państwu taki hors d'oeuvres [przystawka - red.]. Ja myślę sobie "Boże kochany, jak nie wiesz panie, co to hors d'oeuvres to przynajmniej zamilcz”. Dla moich uszu takie coś jest nie do strawienia. Jak można gadać takie bzdury, używać słów, zwrotów, których znaczenie się nie zna?
Co pani proponuje?
Mamy wielu świetnych lektorów. Na pewno można by ich w dobry sposób wykorzystać. Raz na jakiś czas zorganizować warsztaty, seminaria dla pracujących dziennikarzy. W radiu nie wystarczy tylko głos. Co z tego, że ktoś ładnie czyta, czy brzmi, jeśli nie potrafi się poprawnie wyrażać. Gdyby takie zajęcia zorganizować, to może by się ci nowi czegoś nauczyli? Może warto wprowadzić kartę mikrofonową, że bez niej nie mogą występować w radiu? Może to coś zmieni, bo z roku na rok jest coraz gorzej.
W telewizji także?
Na tyle, co oglądam telewizję to nie. Tu cały czas spikerzy trzymają wysoki poziom. Ta grupa trzyma bardzo wysoki poziom. Jednak radio cały czas spada na dno i na dodatek już traci kontakt ze sporą grupą swoich słuchaczy.
Może to pani wyjaśnić?
Ja jestem starszą osobą, mam już swoje lata i nowej technologii się nie nauczę. Nawet nie wiem jak się dokładnie pisze słowo "e-mail", a co dopiero z niego korzystać. Nie wiem jak wygląda internet, co w nim można robić. Dla mnie to zupełnie odległy świat, którego nie jestem w stanie zrozumieć. Tymczasem w radiu już tylko obowiązują e-maile. Redaktorzy nie podają adresu korespondencyjnego, tylko pocztę elektroniczną. Jestem pewna, że nie tylko ja, ale wiele innych słuchaczy w podeszłym wieku, nie wie jak się do tego odnieść. Chcielibyśmy coś napisać, ale nie wiemy na jaki adres.
Słowa krytyki?
Czasami chciałoby się napisać kilka uwag odnośnie do programu czy słowa pochwały. Choć zauważyłam, że w radiu pojawiają się takie osoby, które potrafią dzwonić o każdej porze dnia i nocy na audycję z gotowym komentarzem. Krytycznym. Tak jakby nie mieli co innego w życiu do robienia i chcieliby zabłysnąć swoją wiedzą, inteligencją. Komuś dopiec.
W internecie jest to samo.
No cóż. Niektórzy tak mają, że zamiast zajmować się pożytecznymi sprawami, to nic nie robią, tylko krytykują. Tego już chyba nie zmienimy.