Państwo nie powinno podnosić podatku dochodowego dla bezdzietnych par, ale obniżyć tym, którzy mają dzieci - mówi naTemat Tomasz Terlikowski, precyzując swoją ostatnią propozycję, która wywołała spore kontrowersje. Jak zaznacza, ci, którzy nie mogą mieć potomstwa, a więc także duchowni, muszą płacić wyższe podatki niż osoby zakładające rodziny.
Terlikowski w jednym z ostatnich tekstów przekonywał, że „bezdzietni z wyboru” pasożytują na państwie, a dzieci z rodzin wielodzietnych „będą pracować na emerytury dla 'dziecionierobów', rozmaitych maści podwójnych singli, konkubentów czy nawet niekiedy małżonków, którzy nie chcą mieć i nie mają dzieci”.
„Niech podwójni single płacą odpowiednio wyższe podatki, tak , by państwo mogło odłożyć nie tylko na ich emerytury, ale na naprawienie szkód, jakie ich bezdzietność wywołuje” – napisał.
Bezdzietni płacą
Brzmi groźnie, ale, okazuje się, że wcale nie chodziło o wprowadzenie wyższej stawki podatku dla bezdzietnych. Jak wyjaśnia publicysta w rozmowie z naTemat, miał na myśli „pozytywne działanie”. Czyli nie podwyższać, a obniżać podatki.
– Wielodzietne rodziny inwestują w państwo, bo to nasze dzieci będą zarabiać na emerytury, do których przecież budżet dopłaca. W związku z tym w naturalny sposób wielodzietni powinni płacić niższe podatki. Nie musimy wprowadzać bykowego. Wprowadźmy tylko zasadę, że od trzeciego albo nawet od szóstego dziecka płaci się niższy podatek dochodowy, lub w ogóle się go nie płaci – proponuje (tzw. bykowe to dodatkowy podatek, jaki płacili np. w Polsce w latach 70. kawalerowie po 30. roku życia.).
Terlikowskiego zdenerwowały głosy, że "państwo dokłada do wielodzietnych, a wielodzietność to patologia". – Mój wpis miał pokazać, że z punkt widzenia gospodarki i państwa to bzdura. Posiadanie dzieci to długoterminowa instytucja. Tymczasem w Polsce mamy system, w którym rodziny wielodzietne płacą relatywnie dużo wyższe podatki niż te bezdzietne. VAT na pieluszki i ubrania wynosi 23 proc., a na jedzenie w restauracji tylko 8 proc. – tłumaczy.
Bez wyjątku
W komentarzach do tekstu o "bezdzietnych pasożytach" bardzo często pojawiała się kwestia wyższego podatku dla tych, którzy nie mogą mieć potomstwa oraz dla księży i zakonnic. Co z nimi? Czy oni też powinni dorzucać do kasy państwa więcej niż część społeczeństwa, która ma dzieci? Terlikowski, co może zaskakiwać, nie chce różnicować. Bezdzietny to bezdzietny.
- Jeśli ktoś nie ma dzieci, to musi się dołożyć, dosypać trochę więcej pieniędzy, żeby wyszło na to samo. W przypadku tych, którzy nie mogą mieć dzieci, to jest trochę jak z ubezpieczeniem. Np. człowiek chory na nadciśnienie musi płacić wyższą składkę zdrowotną. Jeśli ktoś jest kawalerem, bo wybrał życie w celibacie, to jest oczywiście godny szacunku, ale też powinien płacić wyższy podatek - podkreśla.
Nie precyzuje jednak, jak miałoby to wyglądać w przypadku duchownych, którzy nie płacą podatku od dochodu (chyba że są zatrudnieni na etacie), tylko co kwartał stałą kwotę, uzależnioną m.in. od wielkości parafii. Np. w 2011 roku proboszcz płacił około 344 zł, a wikary 259 zł.
Ulgi tak, podatki nie
O komentarz do propozycji Terlikowskiego poprosiliśmy prof. Krystyną Iglicką-Ogólską, demografa i wiceprezesa Polski Razem Jarosława Gowina. Jak mówi, co do duchownych czy osób, które nie mogą mieć dzieci, łatwo popaść w absurd. Jej zdaniem nie powinniśmy mówić o zmianie stawek podatku dochodowego, ale o ulgach na dzieci. – Wiemy, jaką mamy sytuację demograficzną. Grozi nam katastrofa, więc musimy zdawać sobie sprawę, że posiadanie dziecka nie jest fanaberią, ale zobowiązaniem społecznym. Według mnie najlepsze rozwiązanie to progresywne ulgi podatkowe odpisywane od podatku, np. 200 zł na dwoje dzieci, 300 na troje – zaznacza.
– Podstawowy problem z propozycją Terlikowskiego jest taki, że antagonizuje ludzi. Nie trzeba koniecznie ustawiać wielodzietnych rodzin na kontrze do bezdzietnych. Zgódźmy się, co do jednego - młodzi nie utrzymają rzeszy staruszków. Rozmawiajmy o propozycjach, ale nie nastawiajmy jednych przeciwko drugim – zaznacza.