„U nas łatwo wylać komuś wiadro pomyj na głowę” – poskarżył się ojciec Jerzego Janowicza, tuż po tym, jak jego syn wyśrubował swój rekord porażek do 9 kolejnych meczów. Ten wynik i te słowa to kolejne dowody na to, ze u nas przede wszystkim bardzo łatwo obwołać gwiazdą kogoś, kto na to nie zasłużył. Mit „mistrza Janowicza”, który narodził się po ledwie dwóch sukcesach tenisisty, właśnie zalicza kolejne bolesne zderzenie ze sportową rzeczywistością.
Dlaczego „mit mistrza”? Pamiętam publikacje w mediach w listopadzie 2012 roku, kiedy Janowicz wracał do Polski po turnieju ATP Masters 1000, w którym dotarł do finału. Fakt, to było wielkie osiągnięcie 22-letniego chłopaka, który wcześniej miał na koncie tylko występy w finałach wielkoszlemowych turniejów juniorskich (i ani razu nie wygrał). Ale nie powód, by pasować go na polskiego Rogera Federera. „Zobacz, jak rósł mistrz Janowicz” – zachęcało tymczasem TVP Info. „Powitanie mistrza” – tytułowała swój tekst „Rzeczpospolita”. To wtedy zaczęło się pompowanie balonika.
W lipcu 2013 roku, kiedy Janowicz dotarł do półfinału Wimbledonu, była już euforia. Dziennikarze pisali, że w końcu doczekaliśmy się wielkiego tenisisty, że „Jerzyk” to postrach najlepszych zawodników na świecie, że jest kwestią czasu, kiedy awansuje do czołowej „10” rankingu ATP. Poprzeczkę zawieszono mu wysoko nie tyle dlatego, że to niezaprzeczalny talent, ale że po dwóch turniejach został wrzucony do szuflady z napisem „mistrzowie”.
Krytyka, która na niego potem spadła, a na którą sam narzekał podczas słynnej konferencji, była efektem powtarzania jak mantry, że „Jerzy wielkim sportowcem jest”. Kto odważył się zamachnąć na na ten kryształowy wizerunek, kto napomknął, że może za szybko Janowicza wsadzono w zbyt duże buty mistrza, zaraz zostawał „hejterem”.
Dziś, po niespełna roku od ostatniego sukcesu 24-letniego tenisisty, prawdziwość wyobrażenia o Janowiczu można łatwo zmierzyć kategoriami sportowymi. Nie tym, czy trenował w szopie, czy ma trudny charakter, czy polskie państwo wystarczająco go wspierało, ale faktami i liczbami. A te wyglądają następująco:
0 - nie wygrał jeszcze żadnego turnieju ATP;
1 - tylko raz dotarł do finału - właśnie w 2012 roku w Paryżu;
2 - dwa razy grał w półfinale. Paryż i oczywiście Wimbledon. Pomogła mu drabinka, bo tylko jeden mecz grał z wyżej rozstawionym zawodnikiem;
22 - to jego miejsce w rankingu ATP. Mylące, bo zawdzięcza je tylko i wyłącznie występom w turnieju ATP Masters 1000 i na Wimbledonie;
8 - 12 - jego bilans zwycięstw i porażek z tego roku. Warto zaznaczyć, że 5 z 8 wygranych to „wolny los”, który tylko wpisywany jest jako zwycięstwo. Prawdziwy jest więc bilans 3 - 12;
55 - 47 - bilans całej kariery. Janowicza często porównuje się z niesfornym Johnem McEnroe. Też miał trudny charakter. W wieku 20 lat miał za sobą wygrane w US Open i Wimbledonie, w wieku 21 lat był numerem 1 rankingu. Z kolei Novak Djoković jako 21-latek wygrał Australian Open;
W żadnym wypadku wyniki te nie świadczą o tym, że Janowicz jest beztalenciem i nie ma przyszłości w swojej dyscyplinie. Płynie z nich jednak wniosek prosty, a jednocześnie przez ostatni rok często pomijany. "Jerzyk" niczego wielkiego nie osiągnął. Nie jest wielkim tenisistą, a tym bardziej mistrzem. Przynajmniej jeszcze nie. "Pojedyncze wyskoki", jak o jego dwóch sukcesach powiedział Bohdan Tomaszewski, to było za mało, by zrobić z niego gwiazdę. I dzisiaj on sam płaci za to najwyższą cenę.