Przez ponad 20 lat życie Krystyny przebiegało zwykle w ten sam, z góry określony sposób. Kiedy jeszcze nosiła zupełnie inne imię, dni najpierw wypełniała nauka, a potem ciężka praca dla innych. I oczywiście modlitwa. To podczas niej z nich zrozumiała, że nie może dłużej okłamywać Boga i siebie. Po długich zabiegach, by zgodziła się na rozmowę, dziś mówi naTemat o tym, jak wygląda życie byłej zakonnicy, nowa praca i miłość, która okazuje się prawdziwym powołaniem.
Z Krystyną spotykamy się w kawiarence przy ul. Długiej w jej rodzinnym Gdańsku. Na pierwszy rzut oka większość pewnie wzięłaby ją za typową businesswoman lub urzędniczkę w średnim wieku. Ubrana skromnie, ale elegancko nieco zaskakuje mnie, gdy okazuje się, że to właśnie z nią jestem umówiony na rozmowę o tym, jak porzuca się zakonne życie po prawie ćwierćwieczu spędzonym w habicie...
Kiedy przyszło powołanie?
Na pierwszym roku studiów. Zawsze czułam, że mam powołanie do pomagania ludziom. Długo uważałam, że najlepiej odzwierciedli się to w zawodzie lekarza. Pilnie uczyłam się więc całymi latami, by mieć szansę na pozytywne zdanie egzaminów na medycynę. Tam jednak coś zaczęło się zmieniać i poczułam, że miejsce dla mnie jest gdzie indziej. Z perspektywy czasu myślę, że nie bez znaczenia była też ta cała ówczesna fala miłości do papieża Jana Pawła II i milionowe pielgrzymki ciągnące wbrew komunistycznej władzy na Jasną Górę. Silnie w tym wszystkim uczestniczyłam.
Który to był rok, gdy zapukała pani do bramy zakonu?
Nie pamiętam dokładnie dnia, ale był to w październiku 1983 roku. Choć żeby uściślić, nie było tak filmowo, że przyszła obiecująca lekarka nagle doznaje olśnienia i następnego dnia z walizką stoi przed siostrą przełożoną. Ta moja fascynacja, to powołanie i ostateczna decyzja o rzuceniu studiów i realizowaniu się w życiu zakonnym były bezpośrednio związane z tym, że na pielgrzymkach poznałam wiele wspaniałych kobiet w habitach. Nie bez powodu padło też na elżbietanki. Po pierwsze w tamtych czasach mocno zastępowały one opiekę społeczną i paliatywną opiekując się chorymi osobami, więc naturalnie przyciągnęło mnie z tej medycyny. Po drugie jednak, to właśnie z siostrami z tego zgromadzenia złapałam najlepszy kontakt. Je po prostu znałam.
Rodzina należała do tych, które pękają z dumy, czy płaczą nad zmarnowanym życiem dziecka?
Matka i ojciec płakali oboje. On był w partii, więc płakał, że córka nie dość, że się po kościołach prowadza, to teraz go "dla czarnych" zdradza. Naprawdę płakał, jak bóbr. A mnie to wtedy niezbyt przejmowało. Miałam wsparcie w również płaczącej mamie, która pochodziła z takiej bardzo głęboko wierzącej kaszubskiej rodziny. I oni tam na wsi pękali z dumy, gdy się dowiedzieli. Mam tylko przez długie lata jeszcze wzdychała czasem, że żal takiego pięknego wesela, jakie by mi wyprawili...
Ile czasu spędziła pani za murami zakonu?
Nie tak bardzo za murami. Elżbietanki to nie jest formacja, która żyje w jakiejś niesamowitej ascezie. W latach 80-tych były postrzegane wręcz przeciwnie. Lgnęło do nich mnóstwo młodych dziewcząt, bo mówiono o nich jako o postępowym nurcie w Kościele. Ja chciałabym podkreślić, że myśląc o przeszłości, nigdy nie patrzyłam na ten okres jako na zmarnowane życie. Tam nawiązałam wspaniałe przyjaźnie, miałam okazję pomóc ludziom, którym nikt pomagać już nie chciał. A tak z czysto praktycznego punktu widzenia, jaki dominuje w dzisiejszym świecie, to pewnie warto dodać, że właśnie w zakonie nauczyłam się niemieckiego i bardzo dobrze angielskiego. Przez lata czułam jednak, że się tam duszę i czegoś mi bardzo brakuje. Na kilka lat wpadłam chyba trochę w depresję. Po 23 latach tego życia wszystko musiałam więc zmienić.
Dusiła atmosfera, rygor zakonnego życia?
Nie sądzę. Nigdy nie trafiłam na przełożone, które były jakimiś despotkami, co się jednak czasem w zakonach zdarza. W pewnym momencie poczułam jednak, iż jestem okrutnie samotna, że nie mam kontroli nad swoim życiem, a mieć ją powinnam. Nie można zdawać się tylko na to, że "Bóg da radę". Jego wskazówki kryją się na każdym rogu, ale po coś mamy też wolną wolę. Z perspektywy tych wszystkich lat patrzę na to tak, że ja ograniczyłam sobie tę wolę rezygnując z medycyny. Wie pan..., przez ostatnie lata w zakonie miałam wyrzuty sumienia, że wykorzystałam Pan Boga, by ułatwić sobie życie. Że wmówiłam sobie powołanie, by żyć fajnie we własnym mniemaniu. Nawet się z tego spowiadałam.
Kiedy siostra przełożona dowiedziała się, że pani odchodzi?
Zimą 2006 roku powiedziałam jej o tym po raz pierwszy. I ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, nie zostałam przez nią obsztorcowana. Gdy skończyłam przygotowaną mowę, ona odpowiedziała jedynie: "widziałam to". Obie ustaliłyśmy jednak, że dam sobie jeszcze pół roku. Już we wrześniu musiałam rozpocząć jednak życie na nowo.
Trudno było?
Nie. I tu pewnie czas na to najbardziej kontrowersyjne wyznanie. Tak, jedną z ostatecznych przyczyn mojego odejścia z formacji był mężczyzna. W przyjaźni z którym odnajdywałam sporo tych emocji, których zaczęło mi silnie brakować.
To on pomógł stanąć na nogi po opuszczeniu zakonu?
Dzięki niemu nie musiałam zastanawiać się, gdzie się podziać. Bo po prawie ćwierć wieku spędzonym na życiu zakonnym człowiek okazuje się nie mieć zbyt wiele. Wśród sióstr i duchownych zostaje niewielu przyjaciół, a poza tym nie można dłużej żyć na ich rachunek. Tymczasem samemu nie ma się właściwie nic, co jest potrzebne w takim codziennym życiu. Jacek sprawił, że decyzja o odejściu była łatwiejsza z czysto życiowego punktu widzenia. Bo prostu miałam pewny dach nad głową i, co najważniejsze, szybką szansę na znalezienie pracy.
Gdzie się poznaliście?
Jak większość takich związków, w Kościele. A właściwie na pielgrzymce, na której byłam z niepełnosprawnymi podopiecznymi. Z Jackiem zaprzyjaźniliśmy się, bo jako lekarz często pomagał nam w sprawach medycznych.
Lekarz? Stara miłość jeszcze z czasów studiów...?
Nic z tych rzeczy. Jest ode mnie o trzy lata młodszy i pochodzi z południa Polski, więc nie mieliśmy większych szans spotkać się przed laty.
Zastanawiam się, jak to możliwe, że ten brak męskich uczuć i narastające niespełnienie, o którym pani mówi dały o sobie znać tak późno.
Właśnie tego jest mi niezwykle wstyd. Że nie potrafiłam odnaleźć się wcześniej. Autentycznie wstydzę się tego, że najwidoczniej wmówiłam sobie powołanie, by od czegoś uciec, a może coś partykularnie osiągnąć łatwiejszą drogą. Ten wstyd odczuwam zarówno przed ludźmi, którzy znają moją przeszłość, jak i samym Bogiem. Mam poczucie, że go oszukiwałam przez te ponad dwie dekady.
Można oszukiwać się tak długo?
Oczywiście. Szczególnie, jeśli jest się w euforii. A przez długie lata w euforii było środowisko, które mnie otaczało. Zarówno wtedy, gdy decydowałam się na wstąpienie do zakonu, jak i przez późniejsze lata. Najpierw była misja w realiach, w których trzeba było walczyć i walkę wspierać, a później zachłyśnięcie się nową Polską, w której Kościół mógł wreszcie odetchnąć pełną piersią. Nie było czasu na marudzenie.
W tej euforii brakowało refleksji?
Chyba nikt nie ma co do tego wątpliwości. Przecież nie ja jedna odeszłam. Nie odchodzą tylko siostry. Duchowni żyją jeszcze bliżej "normalnego" świata i chyba nawet częściej muszą przyznać się do popełnienia błędu. Moje pokolenie trochę ucierpiało przez to, że uznaliśmy się narodem wybranym, w którym właściwie każdy ma powołanie. A to nie jest jednak tak powszechny dar. I Polska pewnie niczym tu nie różni się od innych regionów świata. Na zlaicyzowanym Zachodzie ci, którzy mają pełne powołanie pewnie zbyt często ulegają presji laickiego otoczenia i je przemilczają. Tymczasem my zbyt często ulegaliśmy wrażeniu, że skoro znad Wisły pochodzi sam Jan Paweł II, to i absolutnie każdy z nas może iść w jego ślady.
W zakonach od czasu do czasu próbuje się rewidować powołanie?
Tylko i wyłącznie w relacjach przyjacielskich. Twarzą w twarz, nigdy nie publicznie. Otwarcie i grupowo powołanie można jedynie umacniać. Różne formacje mają ku temu różne metody. Nie słyszałam jednak o tym, by miało to gdziekolwiek służyć weryfikacji powołania. Przecież żadna organizacja nie lubi przyznawać się do błędów i się osłabiać. A przez lata w domach zakonnych i seminariach cieszono się ilością, a nie jakością. Modlitwa i skupienie, których efektem byłoby negatywne zweryfikowanie powołania księży, zakonników, czy sióstr musiałoby równać się z przyznaniem do tego, że niewystarczająca praca została wykonana w okresie między rozeznaniem a nowicjatem.
Czym zajmować może się była zakonnica?
Myślę, że sytuacja kobiet opuszczających szeregi zgromadzenia zawsze jest inna. To musi zależeć od tego, jak długo nosiło się habit i jakiego zakonu. Ja na pewno mogłam poradzić sobie dużo łatwiej niż kobiety opuszczające klasztory, gdzie panowała bardzo surowa reguła.
Jest tu podobieństwo do więźnia wychodzącego po latach na wolność?
Naprawdę nie chciałbym używać tego porównania. Choć na pewno jest się czasem w podobny sposób zdezorientowanym otaczającymi realiami.
To jak dziś udaje się pani zarobić, by przetrwać w tych realiach?
Wykorzystuję dawne doświadczenia. Dzięki znajomości języków i specyfiki pracy z chorymi mogłam właściwie z dnia na dzień dość profesjonalnie zacząć się zajmować pośrednictwem w rekrutowaniu odpowiednich kadr do opieki nad osobami starszymi i chorymi na Zachodzie. Nie marnuję więc talentów. Czasem ma tylko wyrzuty sumienia, że chyba zbyt dobrze teraz zarabiam.
Chodzi pani do kościoła?
Staram się żyć, jak praktykująca katoliczka. To, że nie mogłam dłużej okłamywać się w sprawie powołania, nie znaczy, że straciłam wiarę! Po prostu w sercu znalazłam miejsce nie tylko dla Boga, ale i drugiego człowieka.
Właściwie znowu mógłbym zadać też pytanie, czy rodzina płakała...?
Mama niestety od piętnastu lat już nie żyje. Nie musiała więc tłumaczyć się z mojej decyzji przed rodziną. Ta z jej strony mnie bowiem wręcz wyklęła. Przez dwa lata miałam założoną tę Naszą-klasę. To wypisywali tam same wulgaryzmy pod moim adresem. Oczywiście inaczej zareagował tata. Zmarł dwa lata po tym, gdy opuściłam zakon i miał ogromną satysfakcję, że przed laty to jednak on miał rację. Tyle przynajmniej jego radości.
A co z pani radością? Jest jej więcej niż przez tamte lata?