Gdy w ubiegłym tygodniu opublikowaliśmy rozmowę z byłą zakonnicą, która po ponad 20 latach porzuciła życie zakonne, wywołało to lawinę komentarzy. Wśród tych, którzy nie mogli odmówić sobie skomentowania tej historii był też Robert, za którym prawie trzy lata seminarium duchownego. Dziś to on opowiada nam o swoich losach. W przeciwieństwie do byłej zakonnicy przekonuje, że czasem w Kościele znajdują się odpowiedni ludzie, którzy weryfikują powołanie i nie boją się zasugerować, że młody człowiek go po prostu nie ma.
W seminariach są zwykle dwie grupy - tych, którzy wiedzieli od dawna, że pójdą taką drogą i tych, na których powołanie spadło jak grom z jasnego nieba. Do której grupy ty się zaliczałeś?
Absolutnie do tej pierwszej. Nie pamiętam, by w młodości jakiś fragment mojego życia nie był podporządkowany życiu Kościoła. Przeszedłem tę taką najbardziej typową drogę. Od najmłodszych lat byłem ministrantem, potem lektorem. To, że po maturze czeka seminarium było naturalne nie tylko dla mnie, ale i całego mojego otoczenia.
Dla twoich przyjaciółek też?
Nie powiem, że w liceum nie było dziewczyn. Był chyba nawet taki poważniejszy związek, ale ona dobrze wiedziała, że ja myślę o zostaniu kapłanem. Nie było jakichś dramatów jednak, bo to i tak rozpadło się w wakacje przed klasą maturalną.
To był rok 2005, tak?
Tak to był rok śmierci papieża Jana Pawła II. I można powiedzieć, że wpłynąłem do seminarium duchownego na fali ówczesnych powołań, jeśli o to pytasz.
Gdyby nie tamte wydarzenia, brałbyś pod uwagę wybór innej drogi?
Wątpię. To tylko moją rodzinę i przyjaciół umocniło w tym, by umacniać moje plany. Ja raczej byłem wtedy już takim przewodnikiem dla innych przyjaciół, którzy zaczęli nagle zastanawiać się, czy nie wzywa ich przypadkiem kapłaństwo.
Przewodnikiem?
W takim sensie, że ja dobrze znałem już tę techniczną stronę. Od ostatniej klasy gimnazjum brałem udział w różnych dniach skupienia czy rozeznaniach. Wiedziałem więc świetnie, jakie są wymagania formalne w seminarium. Mogłem przedstawić kolegom różnice między wyborem seminarium diecezjalnego a wstąpieniem do zakonu. W ogóle, jak już przyszedł czas na ostateczną decyzję, to podobną jak ja drogę zaraz po maturze wybrało jeszcze dwóch znajomych. I ja uchodziłem za dziwaka, bo oni obaj wstąpili do "modnych" zakonów.
I oni też szybko stracili powołanie?
Nie, jeden z nas najwidoczniej miał je prawdziwe i głębokie. Jest dziś u dominikanów. Z tym, że ja powołania raczej nie straciłem. Dopiero podczas prawdziwej formacji udowodniono mi po prostu, że go prawdopodobnie nigdy nie miałem. Że to nie jest moje miejsce na ziemi.
No właśnie... Skontaktowałeś się ze mną, bo masz nieco inne zdanie na temat stosunku Kościoła to ludzi bez powołania, niż moja ubiegłotygodniowa rozmówczyni, która przekonywała, iż wśród duchowieństwa stawia się raczej na ilość niż jakość.
Sam słyszałem od doświadczonych kapłanów wiele na temat tego, że na przełomie lat 80-tych i 90-tych w Polsce uznano, że seminaria i zakony powinny pękać w szwach i weryfikacji powołania nie poświęcano właściwie uwagi. W tych czasach jest chyba jednak nieco inaczej. Dużo zmieniły tutaj wskazówki na ten temat, które dawał papież Benedykt XVI jeszcze w czasach przewodniczenia Kongregacji Nauki Wiary.
Jak negatywnie zweryfikowano Ciebie?
Ależ to było bardzo pozytywne doświadczenie w moim życiu. W seminarium spędziłem prawie trzy piękne lata, w czasie których nauczyłem się rzeczy, na które w normalnym życiu nie miałbym czasu, a być może i ochoty. Najważniejsze było też wzmocnienie mojego charakteru. To pozwoliło mnie samemu zauważyć - poprzez wielokrotne rozmowy, analizy, rozważania i oczywiście modlitwę - że nie jestem stworzony do tego, by zostać kapłanem.
Nie czułeś złości, gdy zasugerowano Ci odpuszczenie?
Może gdyby to wydarzyło się na pierwszym roku, tak bym to odczuł. Zareagował oburzeniem. I pewnie zrobił tak, jak wielu, że po usunięciu z jednego seminarium, próbowałbym szans w innym lub jednym z zakonów. Tymczasem przez te dwa lata miałem takiego przewodnika, który doceniając moje gorące intencje potrafił jednocześnie dostrzec, że ja być może nie realizuję tego, co doradza mi serce i rozumu, a presja otoczenia.
Wmówili Ci powołanie?
Nie mam pretensji do rodziny. Jesteśmy tradycyjnie wierzący i praktykujący, więc jeśli ja od tylu lat mówiłem o kapłaństwie, tak mocno się przygotowywałem, to jak oni mieli mi to odradzać? Ale i nikt mnie nie zmuszał do zakładania sutanny, jak to w niektórych rodzinach bywa. Problem w nas był taki, że podświadomie chyba uznaliśmy, że wszyscy włożyli w przygotowania do takiej drogi zbyt wiele wysiłku, by teraz ktokolwiek mógł spróbować zadać pytanie, czy to na pewno ma sens.
Opuszczając seminarium poczułeś ulgę?
Poczułem, że lepiej rozumiem się sam ze sobą. I poczułem też to, że mam lepszy kontakt z Bogiem.
Trudno rozpocząć inne życie po wyjściu z seminarium?
Raczej nie po dwóch latach. Dla mnie największym wyzwaniem okazały się natrętne wręcz pytania o to, dlaczego jednak odszedłem. No i czasem głupie docinki, że mnie jednak do dziewczyn ciągnęło. Po jakimś czasie do takiej jednej rzeczywiście pociągnęło i żyjemy sobie szczęśliwie od roku jako małżeństwo. Trochę trudniej było ze studiami i pracą, bo postanowiłem postawić wszystko na inne powołanie, które od lat miałem, czyli informatykę. Było ryzyko, ale o tyle opłacalne, że na tych studiach mogłem już na pierwszych latach znaleźć normalną pracę i na dobre zacząć nowe życie.