Bardzo często w swoich filmowych felietonach poruszam kwestię złego zachowania, które wchodzi na salę kinową wraz z widzami. Czasem mam wrażenie, że wyjście do kina jest tylko pretekstem do tego, aby móc na przykład najeść się nachosów z sosem serowym. Albo napić piwa, choć na najnowszym filmie Smarzowskiego piło się także wódkę.
Suszy nas szczególnie przy filmach trudnych. Jak chociażby “Miłość” Fabickiego. Nie wspomnę o Shreku, czy innych filmach komediowych, podczas których kino zamienia się w festiwal polskich smaków. Od kiełbasy, po domowe trunki.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ tekst Katarzyny Kolendy-Zaleskiej o kulturze w miejscach publicznych doczekał się kilku odpowiedzi. Wśród nich ta od poczytnego blogera - Kominka. Odpowiedź powiedziałbym - zabójcza:
- Oglądając filmy w zaciszu domowym nie wyłączamy telefonów, prawda? A w kinie odruchowo i bezmyślnie reagujemy od razu, gdy gdzieś w tym mroku dojrzymy świecący telefon. Pachnie absurdem, śmierdzi mentalnością polaczka, któremu przeszkadza wszystko to, co on uważa za niestosowne.
Dochodzimy do sedna sprawy. Wydaje mi się nawet, że bloger pomógł nam rozwiązać zagadkę - dlaczego nie umiemy się zachować. Mylenie kina z dużym pokojem swojego mieszkanie pokazuje, że nie ma świętości w kwestii kultury. Że instytucje kulturalne traktujemy tylko i wyłącznie jako przestrzeń użytkową. Jak kuchnię czy łazienkę. Nazywanie absurdem, polaczkowością zwrócenia uwagi komuś na złe zachowanie, też nam dużo mówi. O nas samych. Że daleko nam do Zachodu, gdzie absurdem jest brak reakcji na chamstwo. U nas, jak widać - wszystko na odwrót. Bloger nazywa to bezmyślnością. Straszne.
I w końcu kwestia najważniejsza. Jeżeli ktoś w kinie rozmawia przez telefon, pije wódkę czy prowadzi głośne rozmowy z osobą towarzyszącą, to nie mówimy o “niestosowności”. Tylko o braku kultury osobistej. I jeżeli nie wyłapiemy tej różnicy, niedługo narobi sobie głowę.