– Były trudne momenty. Był dzień, kiedy myślałam: naciągnę kołdrę na głowę i tak już zostanę. Ale podjęłam decyzję i tę kołdrę jednak odrzuciłam – mówi aktorka Maria Seweryn w rozmowie o tym, dlaczego przyjaźń jest trudniejsza od miłości, jak ważna w codziennym pędzie jest refleksja oraz dlaczego nie musi wymyślać prochu.
Mało jest kobiet, które wychodzą z domu bez śladu makijażu na twarzy. Pani od lat się nie maluje – to manifest? Czy szkoda czasu?
Manifest nie. Trochę szkoda mi czasu, trochę makijaż mnie nudzi. Przy czym wieczorem i tak maluję się bardzo przed wyjściem na scenę.
Pytam, bo makijaż to często zbroja.
Ostatnio odkryłam szminki. I ta szminka w zdecydowanym kolorze to, uważam, manifest. Kiedy kobieta maluje usta, to coś znaczy – umalowane usta są zbroją.
Zastanawiam się, jak wygląda Pani dzień - od rana w teatrze, wieczorem spektakle – właśnie trwają próby do "Uwaga...Publiczność", 13 czerwca premiera "ONE-Mąż Show" Szymona Majewskiego, plus dwie córki...Ta szminka może się rozmazać.
Czasem jest sajgon. Chwilami to jest przyjemne, czasem trudne. W życiu staram się nie sprawiać sobie przykrości. Zmuszam się tylko do rzeczy konstruktywnych. Cieszę się z tego, że wstaję codziennie o siódmej rano, bo to mi daje półtorej godziny z moją córką. Jest w tym równowaga, obowiązek miesza się z przyjemnością, przy dobrej organizacji można tak funkcjonować.
Asystentka, kalendarz?
Nie mam asystentki, raczej odwrotnie – znam terminy wielu moich kolegów aktorów, bo ustawiam repertuar, więc jeśli oni zapalają się do jakiegoś pomysłu danego dnia, to często ich hamuję – zaraz zaraz, a czy akurat ósmego ty nie grasz? To jednak powoduje straszny śmietnik w głowie - dat, godzin, tytułów, nazwisk, informacji. Ja asystentki nie potrzebuję, bo pracuję w zespole. Nie jestem sama.
Pracoholiczka trochę?
Ale co to jest ten pracoholizm? Choroba – kiedy ten pęd, w który wpadamy, wywołuje negatywne rzeczy w naszym życiu - to jest złe. Ale pasja a pracoholizm to chyba co innego. Jeśli człowiek w pracy nie zatraca siebie, to chyba wszystko jest w porządku.
A aktor może się nie zatracić?
Zależy od konstrukcji psychicznej, moja jest świetna.
Komentarz pod jednym z wywiadów z Panią brzmi: "Nigdy jej nie lubiłam, ale ten rozwód to chyba dał jej w dupę i zmądrzała".
(śmiech). Rozwód jest jedną z rzeczy, które na pewno dały mi w dupę. Ja, wbrew pozorom, wiele razy w życiu dostałam w dupę i myślę, że każdemu raz na jakiś czas to dobrze robi. To się przydaje. Kiedy mi los rzuca kłody pod nogi, mądrzeję, może inni głupieją.
"Duch walki jest wpisany w nasze rodzinne geny", powiedziała Pani kiedyś. Na trudności w życiu reaguje Pani zadaniowo?
To kwestia cech charakteru. W trudnych sytuacjach jest dobra reakcja.
Nie każdy tak ma.
No jasne, że nie każdy. Różnorodność reakcji można zobaczyć w sali pełnej ludzi, w której wybucha pożar. Znajdą się osoby, którzy przejmą inicjatywę, inni zemdleją, jeszcze inni rzucą się do ucieczki.
A Pani?
Zależy, czy jestem z moimi dziećmi czy sama. Zachowuję się jak matka.
Powiedziała Pani, że jej życie często sprzedawało kopniaki - wbrew pozorom. Nigdy nie miałam wrażenia takich pozorów, przeciwnie, wydaje się, że dziecku Pani rodziców, które zdecydowało się na aktorstwo, musiało być trudno.
To jest specjalny kontekst. Po prostu.
Inny komentarz w internecie: "Z takimi rodzicami to chyba trzeba wymyślić proch, żeby ich przeskoczyć". Wynalazła Pani swój proch?
W ogóle nie mam potrzeby mierzenia się z moimi rodzicami. Czuję się mentalnie osobnym bytem, razem pracujemy i to jest fantastyczne, bo uwielbiam z nimi pracować. To bardziej ludzie mają problem z tym, że rzekomo ja muszę mieć problem, bo jestem córką Jandy i Seweryna. Wiele lat musiałam się z tego tłumaczyć, bo ludzie wciąż mnie o to pytali. Nie chce mi się już nic udowadniać. Mam poczucie rozwoju i podążania w dobrym kierunku. Nie wszystko idzie dobrze, wiadomo, raz jest lepiej, raz gorzej...
A ma Pani poczucie stabilizacji? Artyści są ponoć niestabilni emocjonalnie.
Aktor to specyficzny artysta, bo pracuje na sobie i na swoich emocjach. Z jednej strony aktor jest rozedrgany, ale z drugiej lepiej siebie zna, swoje możliwości emocjonalne, bo człowiek, a więc i on sam, jest jego głównym materiałem do analizy.
Wie, jak się zabezpieczać przed kryzysami?
Nie, bo ma wpisany w siebie całkowity paradoks: musi mieć skórę z metalu, żeby nie być czułym na ocenę i bodźce, a z drugiej strony musi być wrażliwy, otwarty, rozumiejący człowieka.To jest paradoks!
Aktorki to wariatki? Pani kiedyś kazała wzywać karetkę, bo myślała, że umiera, a przed premierą się schowała i pół teatru Pani szukało.
Wszystkie silne osobowości, wyraźne osobowości w ogóle, mogą być nazwane przez przeciętnych, konwencjonalnych ludzi wariatami.
Czyli lubi Pani tę etykietkę.
Tak, bo postrzegam wariata jako sympatycznego dziwaka. Wiadomo, że my czasami robimy dziwaczne rzeczy. I dobrze, bo posiadamy fantazję.
A druga strona tego zawodu? Chandra, nerwica, depresja?
Mnóstwo jest w środowisku ludzi, którzy nie wytrzymują ciśnienia. Piją, ćpają, żeby móc w ogóle wychodzić na scenę i radzić sobie z ciągłym zderzaniem się z publicznością, ze sobą. Wpadają w depresję... Oczywiście...
A Pani?
Ja też mam słabsze momenty. To chyba, znowu, kwestia charakteru. Pamiętam moment przerażający: kiedy leżałam w łóżku i myślałam sobie, że jeśli naciągnę kołdrę na głowę, to tak z nią zostanę. Zamknę dom i taka skulona będę już zawsze leżała. I wydawało się to proste i tak łatwe do zrobienia… Ale dokonałam wyboru i tej kołdry jednak nie naciągnęłam. Nigdy nie miałam depresji, ale może dlatego, że dużo płaczę.
Żelazna Maria płacze?
Płacz jest zdrowy. Przy ludziach, publicznie płakać nie wolno. Przy dzieciach nie wolno.
Psychologowie mówią, że płacz przy innych jest bardziej terapeutyczny.
O nie. Żałosny. Bo ktoś musi zareagować. Płakać przy ludziach - to łatwe. Płakać w samotności - to wymaga odwagi.
Częściej płacze Pani ze szczęścia czy jak smutno?
Różnie. Bardzo wzruszają mnie dzieci. Ale zdarzyło mi się pojechać o świcie do Sieny odebrać moją koleżankę z pociągu. Było tak pięknie, że płakałam. O świcie w Sienie, to brzmi fatalnie. (śmiech).
Tych koleżanek teraz więcej? Kiedyś otaczała się Pani głównie mężczyznami.
Więcej, bo poznałam kobiety. Byłam dziewczynką, która uwielbiała przebywać z chłopcami. Lepiej rozumiałam ten świat; miałam przyjaciółki, ale lepiej czułam się wśród mężczyzn, odpowiadała mi ta komunikacja bardziej wprost. Doceniłam kobiety, w pewnym momencie okazało się, że na pewne tematy można tylko z kobietami porozmawiać. Z mężczyznami się nie da. Powoli zaczyna się dostrzegać różnicę między kobietami i mężczyznami, która dla mnie wciąż jest zagadką. Ogromną zagadką. Ale zrozumiałam, że jest różnica. Mam dwie przyjaciółki. Przyjaźń to w ogóle coś bardzo trudnego.
Trudniejszego niż miłość?
Nie ma całej sfery seksualnej. W związkach miłosnych seks jest niezwykle ważny, w dodatku namiętność załatwia wiele rzeczy. A w przyjaźni jest tylko i wyłącznie relacja, więc w przyjaźni jest trudniej, bo są okrojone narzędzia (śmiech).
W socjologii funkcjonuje pojęcie super woman, czyli kobiety spełnionej i zawodowo, i rodzinnie. Pani jest tak postrzegana, jako silna, charyzmatyczna dyrektorka teatru, która w dodatku ma dwójkę dzieci..
Chyba żadna ze mnie super woman, bo nie mam męża (śmiech).
Ale miała Pani.
Czy ja jestem super woman? Woman, to na pewno. Ale "super" byłoby i wręcz idealnie jeśli u mojego boku byłby jednak mężczyzna, wtedy sama nazwałabym się "Super Woman".
To czemu teraz nie ma nikogo, boją się Pani?
Kilka lat temu moi koledzy powiedzieli mi, że jestem kobietą, która nawet nie stwarza sytuacji, żeby do niej podejść i zagadać. Zaflirtować…
Jeśli się boją, to tego, że silna, że te teatry... Nie wiem. Może się porównują, on ma słabszą pracę, nie jest szefem, może to jest taki rodzaj lęku. Drugi lęk, który odczuwa mężczyzna, to ten związany z dziećmi kobiety. Ale ci mężczyźni, którzy tak myślą, tak się boją, kompletnie mnie nie interesują...
"Ale ten dzieci to jej chyba nie po drodze, teatr i wyjścia ze znajomymi ważniejsze" – przeczytałam pod wywiadem, w którym powiedziała Pani, że jechała już do domu, do córek, ale spotkała w mieście znajomych. Napisała Pani sms z pytaniem do córek, czy może zostać dłużej, one napisały, że tak. Wkurzają Panią takie zarzuty, że skoro ona tyle pracuje i tak funkcjonuje, to jest wyrodną matką?
Moja córka w tym roku kończy 17 lat. Druga – 10. To duże dziewczynki. Zostały przy mnie po rozstaniu z moim mężem, przeprowadziłyśmy się do innego mieszkania, i nasze życie zupełnie się zmieniło. Trzeba było sobie z tym poradzić i radziłyśmy sobie różnymi sposobami. Przy czym miałam też moment nieradzenia sobie. Przy ogromie pracy, który miałam przy Ochu, po rozstaniu – był moment, kiedy pochłonęła mnie praca i tzw. bal. Po prostu. Jestem bardzo dobrze zorganizowana, więc nie było tak, że to się odbiło na moim domu czy jakieś granice zostały przekroczone. Ale ten czas był mi potrzebny, żeby się wyszumieć. Takie twierdzenie, jakie pani zacytowała, nie jest więc bez kozery.
Bal się skończył?
Od dwóch i pół roku w ogóle nie piję alkoholu – i to jest bardzo przyjemne. Ciekawe jest to, że nagle z 30 znajomych został 1. To był mocny moment, duża zmiana.
Coś się wydarzyło, że ta zmiana zaszła?
Przestraszyłam się.
Nałogu?
Też. Choroby. Problemów ze zdrowiem. I nagle okazało się, że organizm nie jest głupi i sam wie, co dla niego dobre. Żyłam przez wiele lat "odruchowo", a refleksja jest ciekawym mechanizmem. Całkiem niedawno to odkryłam (śmiech).
Do tej pory mało było czasu na refleksję, bo był ciągły pęd?
Mam taki temperament, że wiele rzeczy robię odruchowo. Bez refleksji. Tak jadłam, przez chwilę tak żyłam. Przestawienie się na bardziej refleksyjne funkcjonowanie daje siłę. Spokój daje siłę. Zatrzymanie się. Trzeba słuchać siebie. W pewnej chwili zorientowałam się, że ciągle pędzę, że uciekam od siebie. Kiedy moje dzieci jechały na weekend do ojca, uciekałam z domu, bo nie umiałam być sama. Kiedy się zorientowałam, że uciekam, zaczęłam próbować. Za pierwszym razem uciekłam po pięciu minutach. Drugi raz wytrzymałam 10 minut. Kolejny raz 15. Zaczęłam oswajać tę pustkę, bo okazało się, że ta pustka to ja i że mogę ją wypełnić
Dzieci dają siłę?
O tak. Nie podejmuję żadnej decyzji, nie dokonuję żadnego wyboru bez moich dzieci w głowie. Ciągle o nich myślę.
Jest w tym strach, czy sobie poradzą?
Obawa jest wliczona w posiadanie dzieci. Trudno ją wyciszyć. Trzeba być tak mądrym, że to aż niemożliwe. Gdzie jest granica między wpływem na nie a niepozwoleniem sobie na ograniczeniem ich autonomii? Jak zachować spokój i milczenie, kiedy wiesz, że twoje dziecko popełnia błąd, ale ty wiesz, że musi go popełnić, samo, na własny rachunek? To jest nie do przejścia, a znalezienie równowagi jest potwornie trudne.
Czego jeszcze się Pani boi?
Choroby. Strasznie. Boję się złych decyzji – własnych. I w kontekście życia, i teatru. Wciąż nie możemy pozwolić sobie na ryzyko i błąd z powodów finansowych. Ale jestem wielką szczęściarą, bo Prezesem Fundacji jest Krystyna Janda, a ona myśli w sposób zachwycający i młody. Moim obowiązkiem – i chęcią– jest iść za nią.
Samotności?
Trudna jest. Najtrudniejsza. Trudna ze wszystkich stron, ale można też ją polubić.
Pani ją lubi?
Chwilami. Nie mam już 20 lat, zbliżam się do 40. Jest mi ze sobą coraz lepiej. Czasem tylko wzruszają mnie młodzi ludzie idący ulicą, trzymający się za ręce… Tęsknię za czułością, ale stwarzam ją na scenie i tam się nią karmię...
"Trudne sytuacje powodują u mnie przypływ energii" – powiedziała Pani kiedyś. Kopy dodają skrzydeł?
W efekcie tak. Skoro jest problem, trzeba zmienić kąt nachylenia z 90 na 45, na przykład.
Co jeszcze motywuje?
Dzieci, teatry. Wiara w to, że wychodząc na scenę zmieniamy świat. Nie myślę o 300 osobach siedzących na sali, ale choćby o dwóch. Że zdarzy się, że to, co robimy, poruszy jedną - dwie osoby, skłoni do refleksji albo do śmiechu. Gramy dużo "Maydayó'w" – podczas spektakli słyszę, jak ludzie się rozruszają, zaczynają się śmiać. Niektórzy tak od śmiechu odwykli, że najpierw walczą z kaszlem. Sprawienie, że pełna sala widzów śmieje się głośno przez 2 godziny zmienia świat, bo pewnie to się nie zdarza na co dzień. To dobra motywacja, ale najlepszą jest poczucie odpowiedzialności.
Żale?
Moi profesorowie ze szkoły teatralnej nigdy nie przyszli specjalnie po to, żeby zobaczyć mnie na scenie (śmiech).
A tak naprawdę?
Mam żal do kilku mężczyzn....
Zawsze mnie dziwi, kiedy widzę dwie Marie Seweryn – aktorkę, która błyszczy na scenie wychodząc do publiczności, i dyrektorkę, która staje z boczku.
W roli mogę zrobić wszystko, a kiedy wychodzę jako ja i mam przemawiać w moim imieniu, to jest gorzej. W teatrze jest żart: O, Maria będzie przemawiać. Jest też drugie powiedzenie: Maria na ostatniej prostej. Jak już wszystko powiem i wiem, że kończę, wtedy zawsze popełniam jakiś błąd, faux pas – na przykład podziękuję ministerstwu dziewictwa narodowego... Kiedy otwieraliśmy Och, grała mama. Na scenie po spektaklu stałyśmy obok siebie, a moja serdeczna koleżanka powiedziała mi później, że to było za mało, że moja mała obecność i stanie z boku trąciło fałszywą skromnością. Tej granicy nie chciałabym przekroczyć. W tym nie ma fałszywej skromności, naprawdę. Może głupio to mówić w wieku prawie 40 lat, ale to wynika z nieśmiałości. Chociaż powoli się tego pozbywam.