Filigranowa. Robi wrażenie kruchej. Ale pozory mylą, bo łyżwiarka Luiza Złotkowska jest twarda, zmotywowana i nigdy się nie poddaje. – Upadam i wstaję – mówi w rozmowie z naTemat o sile motywacji. A jak ma kryzys, to najpierw płacze, później zjada tabliczkę czekolady i bierze się w garść. Im szybciej, tym lepiej.
Zmotywowana, ale chyba nie do końca rozsądna – kilka lat temu założenie, że chcę walczyć o medale olimpijskie – przy wiedzy o tym, jakie jest w Polsce zaplecze i jak trudno jest trenować – nie miało nic wspólnego z rozsądkiem.
Po Waszych sukcesach w Soczi pojawiły się obietnice zbudowania nowych obiektów. Dotrzymane?
Z przykrością muszę powiedzieć, że na razie nic się w tym kierunku nie dzieje. Zapowiedzi polityków były szumne, w tej chwili minister sportu mówi, że dopiero w przyszłym toku zastanowi się, skąd wziąć pieniądze na budowę toru... Mam nadzieję, że łyżwiarstwo szybkie bardziej w Polsce zaistnieje. Sądzę, że ten tor został obiecany, bo został niejako wymuszony naszymi wynikami.
Jeśli tor nie powstanie, będziesz rozważała wyjazd z kraju?
Na pewno nie chcę nigdy zmienić obywatelstwa – jestem Polką, jestem patriotką i nie po to startowałam tyle lat z orłem na piersi, żeby to robić. Wielu z nas trenuje za granicą, ja spędzam za granicą ok. 200 dni w roku, głównie w Niemczech. Teraz jednak cieszę się wakacjami.
Na Twoim profilu na Facebooku widziałam zdjęcia z Majorki, gdzie pojechałaś odpocząć z inną zawodniczką, Natalią Czerwonką. W kobiecej przyjaźni i tak jest nuta rywalizacji, chyba jeszcze trudniej jest się przyjaźnić z innym sportowcem...
Ostatnio razem z Natalią poszłyśmy na bal charytatywny, przyjechała do mnie wcześniej i razem się szykowałyśmy. Przyjaźnimy się. Jesteśmy jedną drużyną, jeździmy we cztery. Bywa bardzo ciężko, jesteśmy czterema zupełnie innymi kobietami, z innymi osobowościami i temperamentami. Spędzamy razem 200 dni w roku na różnych zgrupowaniach i wtedy podporządkowujemy wszystko jednemu celowi: żeby jak najlepiej pojechać. Kiedy stajemy na linii startu, znikają wszystkie nasze problemy – kłótnie, sprzeczki, różnice. Najlepszy kontakt mam z Natalią, bo znamy się od gimnazjum – razem chodziłyśmy do szkoły sportowej, mieszkałyśmy w internacie w Zakopanem, później w tym samym czasie studiowałyśmy. Jasne, że bywały gorsze czasy...
Luiza, ale jak są cztery baby, które spędzają mnóstwo czasu razem, to nie powiesz mi, że malujecie sobie paznokcie, czeszecie włosy i żyjecie w krainie szczęśliwości...
Każda z nas, mimo tego, że jeździmy jako drużyna, chce być jak najlepsza indywidualnie. To ma same plusy dla biegu drużynowego, bo kiedy każda z nas jest lepsza indywidualnie, tym lepiej dla drużyny. Z tym właściwie wszystko się wiąże: każda z nas chciałaby mieć jak najlepszego trenera, który by poświęcałby jej jak najwięcej czasu. Każda chciałaby mieć jak najlepszy cykl przygotowań do sezonu.
To dlatego w ubiegłym roku nie trenowałaś z kadrą kobiet?
Tak. Miałam swojego trenera i trenowałam głównie z kadrą męską. Odłączyłam się od grupy i to, przewrotnie, bardziej mnie z nią związało, bo kiedy codziennie się kogoś widzi i codziennie z nim trenuje, trudniej to doceniać, bo codziennie zmęczenie bierze górę. W ostatnim roku miałam inny tryb treningów, jeździłam na inne zgrupowania. Dzięki temu rozwiązaniu częściej miałyśmy ochotę spotkać się prywatnie i myślę, że wszystkim wyszło to na dobre.
Tak wyszło, że trenowałaś sama, czy to było na Twoje życzenie?
To była moja decyzja. Byłam trochę zmęczona, chciałam zadbać o siebie i swoje wyniki. Nie jestem już dzieckiem, które zawsze bawi się klockami, którymi bawią się wszyscy. Nadarzyła się okazja współpracy z trenerem, którego wskazałam – tu wielki ukłon w stronę ministerstwa i związku, że się na to zgodzili.
I pokazały się wyniki?
Dokładnie. Myślę, że z mojej strony to był odważny krok, bo wyłamałam się z grupy, wystąpiłam z szeregu.
Bałaś się, że pójdzie w eter, że jesteś primadonną?
Trochę tak, ale wyniki były dla mnie najważniejsze. One się poprawiły, mam więc dużą satysfakcję z tego ruchu, choć z drugiej strony było trochę porównywania, a im bliżej sezonu, tym było tego więcej. Na każdym starcie czułam, że wszyscy patrzą, jak sobie poradzą dziewczyny i jak sobie poradzę ja.
Wszystko w Twoim życiu jest podporządkowane uprawianiu sportu?
Może nie wszystko, ale bardzo dużo. Spędzam 250-300 dni poza domem. Miałam 14 lat, kiedy wyjechałam z domu do szkoły sportowej w Zakopanem – do dziś nie wiem, jak to się stało, że mama mnie puściła. Później studia – też poza domem, a tak się zdarzyło, że kiedy je kończyłam, zerwałam sobie więzadło.
To było już po pierwszym medalu...
W 2011 roku. Byłam uziemiona w domu przez pół roku, bo tak długo trwała rehabilitacja. Przez pierwsze dwa miesiące chodziłam o kulach i naprawdę trudno mi było sobie poradzić – nie dość, że moja sprawność była bardzo ograniczona, nie mogłam trenować, to właściwie nie mogłam chodzić, tylko leżeć z nogą w górze. Poza tym pierwszy raz od kiedy miałam 14 lat tyle czasu spędziłam w domu. Moja rodzina fantastycznie się mną zajęła, a ja też opracowałam swoje patenty na przetrwanie – na przykład, żeby przenieść sobie śniadanie z kuchni do pokoju, pakowałam wszystko do plecaka (śmiech). To był pierwszy moment w moim życiu, kiedy byłam tak niesamodzielna i tak bardzo potrzebowałam pomocy.
To musiało być bardzo trudne dla kogoś, kto jest tak aktywny.
To było straszne. Ale moja mama jest osobą, która wciąż – mimo że mam prawie 30 lat – wiedząc, że mam mnóstwo alergii, przed ważnymi wyjazdami pierze moje ubrania. Tak było na przykład przed Soczi. A mówię o tym po to, żeby powiedzieć, że mam ogromne wsparcie od bliskich, którzy wiedzą, jak ważny jest dla mnie jest sport. Moi znajomi wiedzą, że nie jestem zbyt imprezową osobą, bo zwykle rano trenuję albo wyjeżdżam na zgrupowania. Szanują to.
Miałaś w tym czasie, kiedy wychodziłaś z kontuzji, kontakt z koleżankami, które jeżdżą?
Nie, odcięłam się, bo to było zbyt bolesne – słyszeć o treningach, zgrupowaniach w momencie, kiedy ja sama nie tylko nie mogłam trenować, ale w dodatku miałam perspektywę, że już nie wrócę do sportu na poważnie. Przy tym urazie przez rok po operacji jest duże prawdopodobieństwo, że dojdzie do ponownej kontuzji. Na szczęście udało się, i już 11 miesięcy po operacji zdobyłam medal na mistrzostwach świata.
Myślałaś o tym, co będzie, jeśli nie będziesz mogła jeździć?
To był główny temat moich rozmyślań, chociaż starałam się myśleć pozytywnie. Wyjechałam na sesję dla medalistów olimpijskich w greckiej Olimpii, co było dla mnie wielkim przeżyciem – tylu wielkich sportowców i ja, wtedy z moim jednym skromnym medalem. Czułam się trochę jak stażystka (śmiech). Działam też w Komitecie Olimpijskim. Mam pomysły na to, co by było, gdyby.
"Przewracałam się, wstawałam, jechałam kilka metrów, znów upadałam, szłam na kolanach. To trwało godzinę. Dziś pokonuję taki dystans w minutę i 17 sekund" – powiedziałaś o swoim pierwszym w życiu treningu. To upadanie i uparte wstawanie dotyczy chyba nie tylko jazdy na łyżwach, ale i życia?
W tej chwili mój czas to minuta 15 sekund (śmiech). Myślę, że pewne niepowodzenia, nawet porażki są wliczone i w sport, i w życie. Kiedy zaczynasz coś nowego, nie będziesz w tym od razu mistrzem. Trzeba ćwiczyć. Wszystko. Ja po pierwszym treningach – nota bene nie spodobało mi się łyżwiarstwo szybkie – byłam cała obolała i płakałam. Dziś mam dwa medale olimpijskie. Trzeba walczyć.
Sport to dla Ciebie wciąż pasja, czy traktujesz wyjście na tor i start jak pójście do biura?
Ostatnio rozmawiałam z psychologiem sportowym i zaczęłam się zastanawiać nad swoimi motywacjami. W trakcie rozmowy okazało się, że najistotniejsze dla mnie jest samodoskonalenie się, pokonywanie kolejnych barier. Prowadząc notatki ze swoich treningów nigdy nie pisałam, czy byłam trzecia czy pierwsza o mecie, tylko o ile poprawiłam swój czas. Lubię wygrywać sama ze sobą.
Twarda jesteś.
W sporcie nie można inaczej. Jestem stanowcza i dążę do zrealizowania swoich założeń, ale mam też momenty słabości. Dużo płaczę. Wszyscy w moim otoczeniu wielokrotnie widzieli moje łzy. To moja recepta na pokonywanie ciężkich chwil – najpierw porządnie płaczę, potem zjadam tabliczkę czekolady i tłumaczę sobie, że im szybciej wezmę się w garść, tym szybciej wyjdę na prostą.
A pamiętasz taki moment, kiedy ogarnęło Cię zwątpienie?
Jasne. Na przykład wtedy, kiedy przed Igrzyskami Olimpijskimi, w trakcie intensywnych treningów, musiałam zaliczyć na studiach psychologię sportu. Chodziło tylko o przełożenie egzaminu, ale usłyszałam wtedy od dziekana, że może powinnam się zastanowić, czy chcę być magistrem czy sportowcem. Z tych Igrzysk przywiozłam medal, ale byłam naprawdę wściekła. Za porażkę uważam, że nie udało mi się w Soczi znaleźć się w pierwszej dziesiątce w biegu indywidualnym. Na ostatniej prostej, dosłownie metr przed metą, zawiodła moja głowa – przegrałam o 0,09 sekundy z Rosjanką. Wciąż chodzi mi to po głowie. Ale w końcu się z tym uporam.