Rządowy program refundacji in vitro autrostwa ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza okazuje się być wyjątkowo dobrą okazja do wykorzystania zarówno państwa, jak i pacjentów.
Rządowy program refundacji in vitro autrostwa ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza okazuje się być wyjątkowo dobrą okazja do wykorzystania zarówno państwa, jak i pacjentów. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Rządowy program refundacji zabiegów in vitro okazuje się być spełnieniem marzeń. Problem w tym, że niekoniecznie dla bezpłodnych par marzących o dziecku. Jak ujawnia "Newsweek", na zabiegach sztucznego zapłodnienia finansowanych przez państwo najwięcej zyskują nieuczciwi lekarze obiecujący gruszki na wierzbie i prowadzący nawet... nieistniejące kliniki.

REKLAMA
– Zależy nam, by wszyscy ci, którzy bardzo chcą mieć dziecko, a borykają się z niepłodnością, dostali szansę niezależnie od zasobności portfela – wspomina słowa ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza najnowszy "Newsweek". U boku premiera Donalda Tuska minister wygłosił je kilkanaście miesięcy temu. Wówczas wydawało się, że to wreszcie spełnienie marzeń wszystkich tych, którzy o komercyjnym zabiegu in vitro mogli tylko pomarzyć.
Przeforsowanie tych zmian kosztowało rząd kolejny spór ze środowiskami konserwatywnymi, dla których finansowanie "zagłady zarodków" to był moralny upadek państwa. I po roku funkcjonowania Programu Leczenia Niepłodności Metodą Zapłodnienia Pozaustrojowego na lata 2013-2016 okazuje się, że być może po części obawy o ten moralny upadek były zasadne...
Kliniki zajmujące się in vitro miałby bowiem być dopuszczane do udziału w programie według wyśrubowanych kryteriów. Tak, by rządowych milionów nie dostał ktoś, kogo zdolności w zakresie zapłodnienia pozaustrojowego są znikome lub nie ma ich w ogóle. Tak było też z pierwszą turą klinik obejmowanych programem. Druga zupełnie zmieniła zasady gry.
Jak donosi "Newsweek", wśród ośrodków, do których bezpłodni Polacy mogą udać się z prośbą o pomoc i nadzieją na refundację znalazły się takie, których doświadczenie polega na... świadczeniu usług uzdrowiskowych i medycynie estetycznej. Wszystko dzięki temu, że zadeklarowały się do przeprowadzania takiej ilości cyklów in vitro rocznie, której żadna z doświadczonych klinik nie mogła uczciwie podać.
To nie wszystko. Rząd refunduje bowiem zabiegi in vitro także w tych klinikach, których adresu, ani nawet numeru telefonu nigdzie nie można znaleźć. Nieuczciwe? Nieuczciwi wobec zdesperowanych, marzących o dziecku pacjentach są tutaj prawie wszyscy. Kliniki, które mają na koncie liczne sukcesy i dotąd cieszyły się świetną renomą, po wpuszczeniu do systemu nowego źródła pieniędzy również tracą skrupuły.
Eksperci w dziedzinie in vitro, z którymi rozmawia "Newsweek" przekonują, że program darmowego (a raczej prawie darmowego, bo rząd refunduje zabieg, ale na leki trzeba odłożyć kilka tysięcy samemu) zapłodnienia pozaustrojowego sprawił bowiem, że na niedoświadczonych w klinicznych bojach, nieznających swoich praw i po prostu uboższych pacjentach postanowiono zarobić podwójnie.
Kliniki zakwalifikowane do programu jedna pieniądze biorą więc od państwa, a drugie tyle potrafią wymusić od zdezorientowanych rodzin. Poprzez sugerowanie lub wręcz zmuszanie do dodatkowych badań, pakietów medycznych, czy straszenie, że odmowa skorzystania z płatnego zabiegu zakończy się wykluczeniem z programu.