Kiedy Marek Belka obejmował stanowisko prezesa Narodowego Banku Polskiego, mówiono, że gwarantuje stabilność, ciszę i spokój. Nic z tego. Afera taśmowa rozsadziła budowany przez niego przez lata wizerunek. – Nigdy go z tej strony nie znałem. Choć zawsze uważałem go za człowieka o wątpliwych kwalifikacjach etycznych, który wikła się politycznie – mówi naTemat ekonomista prof. Ryszard Bugaj. I wypomina mu przynależność do PZPR oraz „epizod ze Służbą Bezpieczeństwa”.
Belka to jeden z głównych bohaterów afery z taśmami. W rozmowie z szefem MSW Bartłomiej Sienkiewiczem mówił o możliwości wsparcia banku centralnego dla budżetu państwowego, sugerując, że warunkiem jest usunięcie ministra finansów Jacka Rostowskiego i zmiana ustawy o NBP.
Używał przy tym nieparlamentarnego języka. Rostowskiego nazwał „ch****” i stwierdził, że „zachowywał się jak cipa”. Mówił też o „pieprzonej” Radzie Polityki Pieniężnej i jej członku Jerzym Hausnerze, który „myśli, że ma dłuższego”.
Teraz dostaje mu się i za „polityczny deal” z Sienkiewiczem, i za styl. Janusz Palikot komentował dziś, że polski bank nie jest bezpieczny w rękach „faceta, który ma kompleksy dotyczące przyrodzenia”. „Super Express” przepytał nawet seksuologów, którzy stwierdzili, że wypowiedzi Belki wskazują na jego „problemy z niedowartościowaniem”.
Tak człowiek, który zawsze deklarował, że stara się unikać politycznych awantur, znalazł się w centrum tej jednej – być może najpoważniejszej od czasów afery Rywina.
Cień komuny
Czytając komentarze w internecie uderza to, jak wiele osób szuka uzasadnienia postawy szefa NBP w jego życiorysie. Chodzi o studenckie czasy – Belka był szefem organizacji PZPR na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie najpierw się uczył, a potem pracował.
„Nie robiłem tego dla kariery. Dziś pewnie młodym ludziom trudno to zrozumieć. Ale wtedy było inaczej. To były wczesne czasy gierkowskie - pewne ożywienie, nadzieje na otwarcie kraju i zerwanie z szarą gomułkowszczyzną” - tłumaczył w wywiadzie dla „Przeglądu”. Powtarzał też, że ani się nie chwali, ani nie wstydzi tamtego epizodu.
Nie wszystkich jednak przekonał. Tak samo było z jego rzekomą współpracą z SB. Dziesięć lat temu pojawiały się informacje, że został zarejestrowany jako agent. „Nigdy niczego nie podpisałem” – zaprzeczał. Ale wciąż temat się pojawia.
– Był zawsze bardzo inteligentnym człowiekiem, co mu nie przeszkodziło zostać sekretarzem organizacji partyjnej. Co do epizodu ze służbami, chyba nie był zdolny powiedzieć im twardo „nie”. Kręcił, kluczył, a chodziło mu wyłącznie o to, by zdobyć paszport – twierdzi prof. Ryszard Bugaj.
Bankier z lewicy
Takie spekulacje nie przeszkodziły Belce w karierze. Do polityki wszedł, kiedy w 1997 roku zastąpił Grzegorza Kołodkę na stanowisku ministra finansów w rządzie Włodzimierza Cimoszewicza. Ponoć to Leszek Balcerowicz „odkrył” go i rekomendował. Dziś ten sam Balcerowicz mówi, że szef NBP „zdeptał konstytucję”.
Belka odszedł z rządu, kiedy SLD przegrało wybory. Wrócił w 2001 roku. Premierem był już Leszek Miller. To wtedy, już jako minister i wicepremier, narzucił obywatelom 19 proc. podatek od dochodów kapitałowych zwany "podatkiem Belki". Dorobił się łatki lewicowego ekonomisty, choć jeszcze przed objęciem stanowiska zapowiedział bolesne reformy i zaciskanie pasa. Właśnie ze względu na niechęć do socjalnych pomysłów partyjnych kolegów poróżnił się ze swoim środowiskiem politycznym. Odchodząc rok później mówił, że "nie będzie się kopał z koniem".
Zrobił sobie przerwę od polityki (doradzał bankom, był członkiem międzynarodowych władz Iraku), ale już w 2004 roku sam stał się koniem. Aleksander Kwaśniewski zaproponował mu tekę premiera. "Koniec teatru politycznego! Do roboty" – pokrzykiwał w tej roli na posłów opozycji.
Niespecjalnie wyszło mu jednak ratowanie reputacji lewicy. Stracił poparcie SLD, zmienił barwy partyjne (poparł Partię Demokratyczną), a w końcu opuścił Kancelarię Premiera i wrócił do pracy w międzynarodowych instytucjach. Pracował m.in. w Organizacji Narodów Zjednoczonych i Międzynarodowym Funduszu Walutowym.
Pragmatyk, bez "medialnego show"
Kolejny powrót zanotował po katastrofie smoleńskiej. Bronisław Komorowski zaprosił go na fotel prezesa NBP. Zastąpił zmarłego pod Smoleńskiem Sławomira Skrzypka. Gdy obejmował stanowisko, w artykułach pisano o nim jako o "nudnym bankierze", który gwarantuje pragmatyzm i ciszę. "Newsweek" cytował opinie ekspertów, którzy nie spodziewali się po nim "fajerwerków w polityce monetarnej czy medialnego show".
– Znam go od wielu lat i z racji jego dorobku naukowego i doświadczenia uważałem, że jest dobrym kandydatem na to stanowisko. Tym bardziej, że ma duży kapitał relacji z zagranicą – mówi naTemat ekonomista prof. Krzysztof Rybiński, który sam twierdził wtedy, że nowy bankier centralny będzie "nudny".
Dziś jest zaskoczony. – W wielu rozmowach, które z prof. Belką odbyliśmy, nigdy nie zetknąłem się z takim językiem i zachowaniem, jak z tych taśm – podkreśla.
Podobnie wypowiadają się inni. Z jednej strony doceniają kompetencje prezesa NBP, z drugiej - krytykują za to, że dał powód do oskarżeń o upolitycznienie. Jedno jest pewne: Belka nie jest już nudnym bankierem. – Wikła się w środowisko polityczne, jest skłonny grać przeciwko opozycji. Takich rozmów, jak te z taśm, nie powinien prowadzić. Niewątpliwie jest człowiekiem, który w środowiskach finansowych ma prestiż. Ale taki Dominique Strauss-Kahn też ma. I co? – pyta prof. Bugaj.