Syf, kiła i mogiła – w taki warunkach jemy nad Bałtykiem. "Resztki jedzenia wracają do garów"
Syf, kiła i mogiła – w taki warunkach jemy nad Bałtykiem. "Resztki jedzenia wracają do garów" Fot. Przemysław Jendroska / Agencja Gazeta

Jak nad morzem, to obowiązkowo świeża ryba w miejscowej smażalni. Może nie jest za tanio, ale smacznie i zdrowo. Na pewno? – Jak przychodzi sanepid do jednej restauracji na początku ulicy, to za minutę wszyscy wiedzą. Pracownicy bez książeczek uciekają tylnymi drzwiami, a urzędnicy sprzedadzą się za 50 złotych i obiad – zdradza w rozmowie z naTemat pracownik jednego z trójmiejskich lokali gastronomicznych.

REKLAMA
Nie jest to regułą, ale opowieści trzech osób z nadmorskich miejscowości są do siebie bliźniaczo podobne. Wszystkie są równie niepokojące i wiele mówiące o tym, na co nieświadomi turyści mogą natrafić nad polskim morzem, jeśli zechcą zajrzeć do miejscowych restauracji.
Trójka naszych rozmówców pracowała i nadal ciągle pracuje w nadmorskich lokalach gastronomicznych w popularnych miejscowościach turystycznych. Na ich prośbę zmieniliśmy imiona oraz nie podajemy także nazw restauracji i miast. Cała trójka tylko w jednym aspekcie pozytywnie wspomina swoją pracę – wynagrodzenie. Jak dla młodych ludzi, stawka 7,5-9 zł netto za godzinę była satysfakcjonująca, chociaż napiwki zgarniało szefostwo. Wyjaśniają, że pracując na etacie czy poza szarą strefą zarobiliby znacznie mniej.
Podpis za 50 zł
– Zacznę od miejsca, gdzie pracowałam razem z Maćkiem. Skromna knajpa, stylizowana na rybacką. Po wejściu od razu wiedziało się, że nie można od niej wymagać zbyt dużo: drewniany bar z klejącym się blatem, milion tandetnych dzwoneczków pod ,,strzechą" z której podczas ulew kapało lub nawet leciał strumyczek wody (szczególnie na kuchni) – opowiada Agnieszka.
Pracodawca od Agnieszki i Maćka wymagał aktualnej książeczki zdrowia, ale jak się okazało, jedynie w teorii. – Już na wstępie powiedziano mi, że nie muszę się martwić brakiem podpisu lekarza medycyny pracy, bo oni to załatwią. Przez miesiąc pracowałam zupełnie bez papierów, bo jeden z pracowników zawalił sprawę i nie zdążył zawieźć zestawu z pięciu książeczek do kuzyna, który jest lekarzem. Miał podpisać ,,zdolny do pracy", nie widząc żadnych wyników badań – tłumaczy dziewczyna. Koszt lewych papierów: 50 zł.
Maciek

Jak przychodzi sanepid do pierwszej restauracji na początku ulicy to za minutę wszyscy o tym wiedzą. Pracownicy bez książeczek uciekają tylnymi drzwiami, a urzędnicy sprzedadzą się za 50 złotych i obiad, bo pensje i tak dostaną. Niektóre knajpy dostając cynk, że idzie sanepid od razu się zamykają.

Mimo tego nasza rozmówczyni chciała legalnie zdobyć zaświadczenie od lekarza. – Dostarczyłam książeczkę z powrotem do pracy wraz z dwoma pracownikami, reszta nie zawracała sobie tym głowy. Dwie dziewczyny przyjechały tylko na sezon i w ogóle jej nie miały, ale na szczęście szefowa znalazła jakieś zakurzone od byłych pracowników i coś tam wykombinowała. Najśmieszniejsza była sytuacja, kiedy miał przyjść sanepid. Plotka w naszej miejscowości roznosiła się w ekspresowym tempie, a u nas wybuchała panika. Pierwszy znikał grafik ze ściany, nabazgrany długopisem, żeby nie było wiadomo, kto jest kim – mówi Agnieszka.
Podobne doświadczenia z "wymaganą" książeczką sanepidu miała w zeszłe wakacje Olga. Z góry usłyszała, że jej nie potrzebuje pracując na kuchni. – Wchodzę, a tam tragedia! Stare, popękane podłogi, niektóre kafle ruszają się. Trzeba patrzeć pod nogi, żeby się nie przewrócić. Wszystko, dosłownie wszystko obklejone, zlewy brudne, ale nikt się tym nie przejmuje – przekonuje dziewczyna.

Kotlet w łapówce

Do lokalu, w którym zaczęła pracować, po kilku dniach przyjeżdża kontrola z sanepidu. – Pani usiadła z tyłu na dworze przy stoliku dla personelu baru, zjadła obiad, a do środka nawet nie weszła. Rozmawiała z nią właścicielka, były na "ty". Słyszałam, jak tłumaczyła, że bar funkcjonuje od 20 lat, że to rodzinny interes, że nie ma potrzeby wchodzić do środka. Pani z sanepidu skontrolowała podwórze baru, nie wchodząc nawet do kuchni. Nie sprawdzając czystości lokalu czy książeczek pracowników, zakończyła kontrolę. Więcej w tamtym sezonie nie przyjechała – kwituje Olga.
Wojewódzka Stancja Sanitarno-Epidemiologiczna w Gdańsku

W trwającym sezonie letnim, podczas kontroli przeprowadzanych w obiektach gastronomicznych w pasie nadmorskim nałożono łącznie ponad 124 mandaty na 28 000 zł – średnia wysokość mandatu wynosi więc 226 zł. Należy pamiętać, że wysokość mandatu miarkowana jest w zależności od stwierdzonego naruszenia oraz ryzyka, jakie ono za sobą niesie.

W tym roku dziewczyna podjęła tę samą pracę, ale w innym mieście. Standardem nie odbiegała ona jednak od poprzedniego lokalu. – Co prawda kafle trzymały się podłogi, ale w piwnicy w restauracji na klatce ściekowej położone są mrożone ryby, mnóstwo much wokół nich. Ryby leżą tam do końca dnia – smród niemiłosierny. Na noc trafiają do chłodni. Na półkach poukładane są warzywa, część z nich kompletnie zgniła, lodówka na mleko otwarta – Olga opisuje swoje miejsce pracy.
– Przechodzę schodami do góry, na schodach w przejściu stoi zupa pomidorowa. Widzę, że pływa w niej najbardziej tłusta z tłustych much. Zwracam uwagę kucharzowi, że coś tam jest, na co on odpowiada mi, że mam się nie przejmować, bo zupę będzie jeszcze przegotowywał i ludzie się nawet nie zorientują – opowiada dziewczyna. Dodaje także, że niewykorzystane liście od sałaty zwrócone na brudnych talerzach są płukane i podawane ponownie klientom. – Kolejnego dnia wizyta sanepidu. Stan lokalu opłakany, a kucharze dostają mandat za... brudną lodówkę. Więcej wykroczeń nie stwierdzono – wyjaśnia Olga w rozmowie z naTemat.
Jeszcze kolejną historię z wizytacji urzędników z powiatowej stacji sanitarno-epidemiologicznej przytacza Olga. – Raz wszedł do nas sanepid. Byłam zszokowana, sanepid w lokalu, a wszyscy tak spokojnie o tym mówią. Ta knajpa pod względem sanitarnym była koszmarem. Urzędnik wychodzi, a knajpa dalej otwarta. Jak to możliwe? Dostali wypasiony obiad z deserem, po którym każdemu miękną kolana. Na koszt firmy – śmieje się dziewczyna.
Rzecznik prasowy wojewódzkiej stacji sanitarno-epidemiologicznej w Szczecinie Małgorzata Kapłan

Kary to zazwyczaj mandaty do 500 zł lub wydanie decyzji dla właściciela restauracji o zlikwidowaniu nieprawidłowości. W skrajnych przypadkach następuje zamknięcie lokalu, ale zdarza się ono niezwykle rzadko. Urzędnik wydaje taką decyzję np. gdy właściciel ma zgodę na jedną rzecz, a wykonuje inne albo w przypadku gdy produkcja żywności zagraża zdrowiu i życiu.

Smacznego!
Zatrważające warunki pracy, przechowywania i produkcji żywności w miejscach, gdzie pracowali i nadal pracują nasi rozmówcy, rodzą pytania o to, co właściwie jedli klienci tych restauracji. Maciek bez skrupułów przyznaje, że poleca jadać tylko w fast foodach, bo one są na cenzurowanym i ściśle pilnowane, albo w zaprzyjaźnionych restauracjach. W miejscu, gdzie pracował wyglądało to następująco. – Dania podgrzewane są w foliowych woreczkach w mikrofali. Rzeczy raz rozmrożone ponownie są głęboko zamrażane. Oszczędza się na środkach czystości, a kucharze nie przestrzegają higieny. Jeśli coś spadnie na ziemie to podniosą i nie wyrzucają. Z innych knajp słyszałem, że naczynia opłukują letnią woda bez wyparzania, a niektóre resztki po klientach trafiają z powrotem na talerz – tłumaczy chłopak.
Pytam o podobne praktyki Agnieszkę. Dziewczyna sypie przykładami z rękawa. – Najpierw gotowali zupę, potem wlewali ją do plastikowych woreczków i zamrażali. Jak klient zamówił zupę, to wyjmowało się z zamrażarki przygotowany zamrożony klocek o intrygująco brunatnej barwie, wrzucało do plastikowego pojemnika, który pamiętał lepsze dni. Nastawiasz minuta trzydzieści i masz pyszną, parującą zupę – ironizuje.
Rzecznik prasowy wojewódzkiej stacji sanitarno-epidemiologicznej w Szczecinie Małgorzata Kapłan

Nie słyszałam i nie spotkałam się z przypadkami przekupywania urzędników sanepidu przez właścicieli lokali gastronomicznych.

W rozmowie przekonuje, że również w jej lokalu ponowne używanie sałaty do dekoracji talerza było nagminne. – Pomijam fakt, że rzeczone sałatki nakładano na talerze rękoma bez rękawiczek czy folii. Na kuchni nie było szans, żeby się nie oparzyć albo zaciąć. I potem ładujesz tą zaciętą ręką sałatkę i kapustę, kwasek cytrynowy wżera się w ranę, a gumowa rękawiczka – jeśli była, to pękała po pięciu minutach. Tak pracowałam tam trzy sezony – stwierdza ze smutkiem Agnieszka.
W komentarzu przysłanym do redakcji przez dwie wojewódzkie stacje sanepidu ze Szczecina i Gdańska czytamy, że o takich zachowaniach urzędników na kontrolach mowy być nie może. – Procedura urzędowej kontroli żywności, a także przepisy prawa żywnościowego ściśle określają prawa i obowiązki osób przeprowadzających kontrole. Takie zachowanie osoby kontrolującej jest niewłaściwe i nie powinno mieć miejsca podczas przeprowadzania kontroli. Do tej pory nie wpłynęła żadna skarga od osób kontrolowanych na opisane przez Pana zachowanie pracownika sanepidu – czytamy w komunikacie z wojewódzkiej stacji sanitarno-epidemiologicznej w Trójmieście.