
Akcja, która ma zachęcić dzieci i młodzież do uprawiania sportu spotyka się z taką samą ilością poparcia, co hejtu. Nie dziwi mnie to. Kiedy przypomnę sobie zajęcia sportowe w podstawówce i liceum, mam dreszcze na całym ciele.
REKLAMA
Akcję "Stop zwolnieniom z WF", postanowiła promować na swoim blogu, obsmarowywana już wszędzie, za to, że jest - wszędzie i wyskakuje niemal z lodówki, Anna Lewandowska. Czemu u nas tak się jej nie lubi? Bo w Polsce nie przepada się za osobami, które dobrze zarabiają i osiągają sukces. A jeśli do tego świetnie wyglądają, to istnieją przynajmniej trzy powody, żeby je znienawidzić.
Ja akurat do pani Ani Lewandowskiej nic nie mam. Piękna, zgrabna, wysportowana, widać, że z wielkim sercem i próbująca przekuć 15 minut sławy w coś pożytecznego, jak choćby promowanie akcji, żeby dzieci ruszyły tyłki z krzeseł i zamiast trzymać w rękach smartfony, pograły w piłkę. I to jak najbardziej w stu procentach popieram! Szczególnie widząc na ulicach coraz więcej otyłych dzieciaków w wieku szkolnym.
Ale pani Aniu, oraz proszę twórców akcji, promowanie chodzenia na w-f, powinno iść w parze z przygotowaniem nauczycieli do jego prowadzenia. Ja miałam to szczęście, że nie chodziłam do gimnazjum, bo mój rocznik był już daleko poza zasięgiem reformy polskiego szkolnictwa. I pomimo wszystkich żali i goryczy wylewanej na gimnazjum i podobno najtrudniejszy wiek, w jakim dzieci się wówczas znajdują oraz problemy, z jakimi się muszą borykać, w ich wieku - ja i moi rówieśnicy, mieliśmy dość podobne. Jeśli nie gorsze.
Tak samo dorastaliśmy, mieliśmy pryszcze, dostawałyśmy pierwsze miesiączki… No i skoro już przy nich jestem, nie zapomnę koleżanki, która najwcześniej z całej klasy „dojrzała”. Na jednej z lekcji w-fu nomen omen, dostała okres. Jej białe szorty zalane były krwią. I cała klasa wtedy miała ubaw po pachy, a pan od w-fu zamiast nam zwrócić uwagę, żebyśmy się uspokoili, nie zareagował. Dziewczynka z płaczem wybiegła z lekcji. Reakcja nauczyciela - żadna.
Rok później, ponieważ trochę się już dowiedziałyśmy na temat miesiączkowania (nie było wtedy internetu, a książki do biologii napisane były dość topornie), pomimo że niektóre z nas okresu jeszcze nie miały, kiedy nam się nie chciało ćwiczyć (bo pan od w-fu wymyślał tory przeszkód, jak dla przedszkolaków), mówiłyśmy, że jesteśmy „niedysponowane”. I tak, na w-fie siedziało pół ławki niedysponowanych, które śmiały się z „frajerek”, uganiających się za piłeczkami i skakankami.
Pan od w-fu wyglądał jak Johnny Bravo, był przesympatyczny i miał słabość do płci pięknej, w związku z czym, nie robiło na nim wrażenia, że niektóre z dziewcząt dwa razy w tygodniu, a nawet osiem razy w miesiącu - cierpiały z powodu niedyspozycji. To oczywiście dziś wydaje mi się z jednej strony śmieszne, z drugiej - beznadziejne. Zwłaszcza w kontekście do akcji: stop zwolnieniom z w-fu. Bo, co z tego, że się przychodziło na lekcje, skoro całą godzinę lub półtorej przesiadywało się na ławce?
Później zaczęły się problemy z kontuzjami. Słynne skoki w dal, które kończyły się przetrąceniem łękotki lub wypadaniem panewki, a u jednej koleżanki wodą w kolanie i ciężką operacją. A do tego skoki przez kozła i przez skrzynię - klasa. Ja korzystając z dobrodziejstwa mojej skoliozy, miałam zwolnienie ze skoków. I tego dziewczyny zazdrościły mi najbardziej. Wszystkie.
Ale pan Johnny Bravo był niespełnionym koszykarzem (bozia poskąpiła wzrostu i chyba także talentu), więc większość naszych zajęć odbywała się w ten sam sposób: rozgrzewka, a następnie akcja jak z kibolskiego stadionu. Plus szczątkowo przypominająca grę w kosza - gonitwa. Dorastające dziewczęta z różnych warstw społecznych (w mojej szkole był pełen przekrój, od dzieci z totalnej biedy, po bardzo zamożne, co rodziło duży stres i agresję) nie grały w piłkę, tylko faulowały.
Drapały do krwi, gryzły, podcinały nogi, szarpały włosy. Po lekcji ciało było w siniakach, a skóra zadrapana. Nienawidziłam tej gry w kosza. I pomimo, że miałam 175 cm już w szóstej klasie, nie poszłam w ślady mamy i nie zostałam koszykarką. Nauczyciel zagiął parol na mnie i próbował ze mnie zrobić Jordana w spódnicy, ale ja chciałam ćwiczyć gimnastykę, bo byłam świetnie rozciągnięta i uwielbiałam ćwiczenia na macie.
Raz gra w kosza na w-fie zakończyła się bardzo źle. Zaczęło się na sali, a finał przeniósł się do szatni. Przeciwną drużyną były dziewczyny z klasy wyrównawczej. Z rodzin patologicznych, z problemami. Bardzo agresywne. Krew, pot i łzy, to najlepszy opis tego, co się tam odbywało. A sport był tylko pretekstem, żeby komuś zrobić krzywdę. I pamiętam, jak moją koleżankę z klasy powiesiły na koszulce w szatni, na metalowym wieszaku. Zrobiła się sina, spuściły jej lanie - miała przecięty łuk brwiowy i gdyby nie odważna chudzina, która trenowała wtedy dżudo i je przegoniła, nie wiem co stałoby się z tamtą blondyneczką. Po prostu grała najlepiej w kosza i musiała za to oberwać. A nauczyciel? Wyparował.
Ja też raz miałam "dostać wp...." po w-fie, ale z innego powodu. Za to, że się za dużo... uśmiecham. I znowu, silna Karolina stanęła w mojej obronie. Gdzie wtedy był nauczyciel? Nie wiem.
Nie lepiej, choć zupełnie w inną stronę było w liceum. Tu po raz pierwszy miałam piątki. Bo okazało się, że chodzimy na basen, a ja świetnie pływałam. Ale o gimnastyce nie było mowy, bo pani w-fistka miała ambicje zrobić z nas… siatkarki. Dlatego każda lekcja wyglądała podobnie: rozgrzewka + siatkówka. Jeżeli akurat siatka cię nie kręciła, no to miałaś problem, a pani wymagała kondycji co najmniej polskiej drużyny złotych medalistów.
Drugi ulubiony sport: bieg na przełaj. Najlepiej w listopadzie po śliskich liściach, na których co chwilę każda z nas się potykała i przewracała. Miałam wrażenie, że ta kobieta to sadystka. Styrane po w-fie wracałyśmy na inne lekcje. Spocone i potargane. Bo w szatni nie było prysznica. Smród spoconych ciał pamiętam do dziś. I te nieprane ciuchy. Nuta szkolnej szatni z wf-u.
Tak naprawdę w-f pokochałam dopiero na studiach. Bo właśnie na uniwersytecie można było sobie wybrać taką aktywność, na którą miało się naprawdę ochotę. I dzięki temu chodziłam bezpłatnie na basen, fitness, taniec i jogę.
Wreszcie nie byłam najgorsza czy ostatnia na mecie (nienawidziłam biegów na przełaj i innych biegów na wytrzymałość), nie musiałam ściemniać. Udawać, że jestem niedysponowana, symulować przeziębień i narzekać na krzywy kręgosłup. I tak naprawdę dopiero wtedy uprawianie sportu „pod przymusem” bycia ocenionym do dzienniczka tudzież indeksu, zaczęło mi sprawiać ogromną przyjemność. Nawet raz wystartowałam w zawodach pływackich, bez większych sukcesów, ale jak dla mnie to było osiągnięciem samym w sobie. Nareszcie miałam wybór i mogłam robić, to, co sprawia mi prawdziwą przyjemność, a nie skakać, łamać się i szarpać.
Ale z tego co wiem, to w-fy już się zmieniają. U mojej siostry w podstawówce były nawet zajęcia na stoku szczęśliwickim. Nie zmienia się jednak mentalność nauczycieli. Zamiast zwracać uwagę na to, w czym naprawdę dziecko jest dobre i co mu wychodzi i wspierać go w doskonaleniu czy to gry w tenisa, czy jogi czy pływania krytą żabką na plecach, zmusza się je do wykonywania wszystkich po kolei aktywności, do których większość z nas nie jest stworzona. Mało tego, pisząc kilka już miesięcy temu artykuł o diecie według naszego DNA, dowiedziałam się, że każdemu z nas pasuje zupełnie innych ruch.
Nie wszyscy jesteśmy urodzonymi sprinterami, "pudzianami" czy koszykarzami. Niektórzy z nas wręcz nie powinni szybko biegać i wysoko skakać.
Może wystarczyłoby na pierwszych zajęciach w-fu zapytać dzieci, co najbardziej lubisz z zajęć sportowych i otworzyć się na jej/jego upodobania? A nie wystawiać dwóje i tróje i wpędzać w kompleksy. A może po prostu potraktować zajęcia w-fu, jako obowiązkowe, ale nie podlegające ocenom? Bo jak ma się porównać kogoś tak sprawnego jak Anna czy Robert Lewandowscy do osoby przeciętnie zdolnej, która ma większe sukcesy w pisaniu wypracowań, niż kopaniu piłki bądź karate to czy jest to sprawiedliwe porównanie?
Chcesz więcej stylu? Polub nas na Facebooku!
