Dla reprezentacyjnego libero, którzy od pięciu lat występuje w Resovii, niedzielny triumf jego drużyny nad Skrą Bełchatów w finale mistrzostw Polski smakuje wyjątkowo. Odchodząc w 2007 roku z Bełchatowa do Rzeszowa, Krzysztof Ignaczak marzył o tym, by odebrać mistrzowski tytuł kolegom ze Skry.
Zdobywając mistrzostwo Polski w siatkówce, Asseco Resovia przełamała siedmioletnią dominację Skry Bełchatów w polskiej lidze. Przed rozpoczęciem finału niewielu przewidywało, że ekipa z Rzeszowa może zepchnąć z tronu Bełchatowian. Tym większą satysfakcję mogą teraz odczuwać zawodnicy nowego mistrza Polski. Szczególnie dla Krzysztofa Ignaczaka, wielokrokrotnego reprezentanta kraju, grającego na pozycji libero w Resovii, sukces ten smakuje podwójnie.
- Patrząc na imponujący styl, w jakim Resovia zdobyła mistrzowski tytuł, nasuwa się pytanie: to Skra była tak słaba, czy ekipa z Rzeszowa tak mocna?
- Bez wątpienia każdy, kto choć trochę interesuje się siatkówką, zna potencjał, jakim dysponuje zespół z Bełchatowa. Niedawno doszli do finału Ligi Mistrzów, są niewykle groźni. Ale my potrafiliśmy ich zatrzymać, choć nikt się tego nie spodziewał. Idealnie trafiliśmy z formą. Można powiedzieć, że byliśmy czarnym koniem tego finału.
- Z perspektywy boiska, co Pana zdaniem było kluczem do ostatecznego sukcesu Resovii?
- Z miesiąca na miesiąc rosła naszła dyspozycja czysto sportowa. Byliśmy też odpowiednio nastawieni mentalnie. Zespół budowany od lat, wreszcie zaskoczył. Przed rozpoczęciem tego sezonu znów mieliśmy roszady w składzie. Pojawił się nowy rozgrywający, kilku graczy odeszło. Dlatego na początku rozgrywek nie wyglądało to tak różowo. Potrzebowaliśmy czasu. Grunt, że tendencja była zwyżkowa.
- Ireneusz Mazur w wywiadzie dla naszego serwisu mówił: "Triumf Resovii spowodowany jest tym, iż akurat w finale nastąpiła eksplozja formy jej zawodników". Jak sprawić, by najwyższa dyspozycja przyszła w tak kluczowym momencie?
- Nie ma na to idealnego przepisu. Dotychczas zarzucano nam, że nie tworzymy zespołu, tylko jesteśmy zbiorem indywidualności. Mówiło się o naszych złych charakterach, które nie pozwalają na osiągnięcie sukcesu. My jednak pokazaliśmy, że jesteśmy gotowi na zwycięstwo zarówna pod względem fizycznym, jak i mentalnym. Zagraliśmy świetnie, jako zespół. Praktycznie wszyscy koledzy zasługują na pochwały. Oczywiście najwięcej podziękowań należy się Georgowi Grozerowi. To on, swoją kapitalną formą, robił różnicę. Sprawił, że w decydujących chwilach, potrafiliśmy odskoczyć Skrze.
- Grozer był Waszym motorem napędowym. Jak innym nie szło, potrafił sam pociągnąć drużynę. Jednak po sezonie odchodzi on do ligi rosyjskiej. Jak wobec tego będzie teraz funkcjonować Resovia?
- Cóż, działacze będą musieli znaleźć pomysł, jak wypełnić lukę, jaka powstanie po nim. Takie jest życie sportowca, zawsze na walizkach. Pojawiła się dla niego oferta z silniejszej ligi. Interesująca pod względem sportowym, ale i finansowym. W Rosji płacą wielkie sumy za grę, petrodolary są kuszące. Nie znam dokładnych okoliczności jego transferu. Fakt faktem, iż zawdzięczamy mu wiele i szkoda, że w przyszłym sezonie nie zagra w Rzeszowie. Życzymy mu powodzenia w dalszej karierze.
- Grozer odchodzi. A Pan?
- Aktualnie w tej sprawie prowadzone są negocjacje. W ciągu kilku dni zapadną ostateczne decyzje. Rzecz jasna, nic więcej nie mogę w tej sprawie powiedzieć (śmiech).
- W rzeszowskiej ekipie występuje Pan od 2007 roku. Długo czekał Pan na ten tytuł.
- Dla mnie ten sukces smakuje podwójnie. Gdy przechodziłem tutaj z Bełchatowa pięć lat temu, postawiłem sobie jasny cel - zdetronizować Skrę, zdobyć mistrzostwo z Resovią. Tak naprawdę, podstawą triumfu była doskonała atmosfera w zespole. Jesteśmy też bardzo wdzięczni kibicom. Niesamowite jest zainteresowaniem siatkówką w Rzeszowie.
- Spodziewał się Pan takiej reakcji wśród mieszkańców?
- Po części tak, bo w końcu czekali na ten tytuł aż 37 lat. Każdy z nich żyje tym wydarzeniem. Uczucia związane z fetą, jaka odbyła się po finale, są trudne do opisania. To coś niesamowitego, zobaczyć 15 tysięcy ludzi na rynku cieszących się z naszych sukcesów.
- Czy w polskiej lidze nadchodzi era Resovii?
- To zależy od składu, jakim klub będzie dysponował w przyszłości. Z pewnością w tej kwestii potrzeba stabilizacji, mniej rotacji. Ale nowy sezon to nowe rozdanie, dlatego ciężko teraz składać jakiekolwiek deklaracje. Zobaczymy też, gdzie będę grał. Jeśli zostanę, to licze, że powalczymy o obronę tytułu.
- Jest Pan autorem magazynu sportowego "Igłą Szyte", będącego kontynuacją programu "Kadziu Projekt". Na czym polega to przedsięwzięcie i czy możemy liczyć na nowe odcinki?
- Staramy się przedstawiać reprezentację Polski „od kuchni”. Pokazać, jacy jesteśmy. Wbrew pozorom, siatkarze to normalni ludzie, mają swoje problemy, lepsze i gorsze dni. Nie jesteśmy nadludźmi. Na zawodach zdarzają nam się ciężkie treningi, jak i śmieszne momenty. Tym wszystkim chcemy podzielić się z kibicami. Jeśli będzie takie zapotrzebowanie wśród fanów, to bardzo możliwe, że powstana kolejne odcinki "Igłą Szyte". Sądząc po komentarzach i ilości odtworzeń, zainteresowanie tym projektem jest duże.
- Amerykańska gazeta "US Today" przewiduje, że reprezentacja Polski w siatkówce na Igrzyskach zdobędzie brązowy medal. Ta prognoza to miła forma docenienia naszej kadry, czy marzenia sięgają jeszcze wyżej?
- Z całą pewnością nasza drużyna narodowa dysponuje ogromnymi możliwościami. Pokazaliśmy to chociażby na niedawnym Pucharze Świata w Japonii. Powinniśmy się liczyć w ostatecznej rozgrywce medalowej w Londynie. A to, że potwierdzają to eksperci, tylko nas cieszy. Ale igrzyska to specyficzna impreza. Nasz ewentualny sukces olimpijski zależeć będzie od trzech czynników: wysokich umiejętności, serca włożonego przez każdego z zawodników w ten projekt oraz szczęścia. Szczególnie ważny jest ten ostatni element. 4 lata temu w Pekinie zabrakło nam przecież tylko dwóch piłek, by ograć Włochów i być w "czwórce".