Wie o czym mówi. Michał Sadowski pierwsze duże pieniędze zarobił jeszcze na studiach. Dziś zarządza wartą kilkadziesiat milionów złotych firmą Brand24, zajmującą się monitoringiem sieci. - Pieniądze nie sprzyjają skromności ani znajomości swojego miejsca w szeregu. Staram się dbać, żebyśmy nie zadzierali nosa zbyt wysoko - wyjaśnia.
A więc, jak to jest z tymi pieniędzmi? Dają szczęście czy nie dają?
Jedno jest pewne: brak pieniędzy na pewno szczęścia nie daje. Oczywiście, jest masa ludzi, którzy tych pieniędzy nie mają, są szczęśliwi i żyją pełnią życia, zwiedzają świat i tak dalej. Ale z moich doświadczeń wynika, że pieniądze dają niezależność, wolność do realizowania swoich marzeń, poczucie bezpieczeństwa.
Pierwszy milion trzeba ukraść? Czy można uczciwie zarobić?
Oj, to zdecydowanie jest stereotyp, wynikający pewnie z ludzkiej zazdrości. Jest sporo ludzi, którzy swój pierwszy milion - czy nawet kolejne miliony - ukradli. Ale jest też wielu, którzy zarobili go w sposób zwyczajny, legalnie i odprowadzając podatek. Tworząc usługę, czy produkt, który odpowiadał na zapotrzebowanie jakiejś grupy. W tej chwili tworzymy produkty i usługi globalnie. Biorąc pod uwagę, że w samych Stanach Zjednoczonych jest 30 milionów przedsiębiorstw – dość łatwo sobie wyobrazić, że jeśli ktoś dotrze do 1 proc. tych firm – szybko może stać się milionerem. Więc tego pierwszego miliona wcale nie trzeba kraść, można go wypracować.
A Pan jak zarobił swój?
Na serwisie patrz.pl. To był taki polski YouTube, który - z dwom wspólnikami - założyliśmy na czwartym roku studiów. Jeszcze przed czasami świetności Youtuba. Już po kilku miesiącach ten serwis generował duży ruch. Półtora roku po starcie zainteresowało się nim kilka dużych spółek mediowych, funduszy inwestycyjnych. Myśmy zdecydowali się sprzedać serwis dużej spółce giełdowej (za 2 mln zł - przyp. red.). I to był nasz przeskok do świata biznesu. Ze studentów staliśmy się project managerami. Dalej byliśmy w tym projekcie, choć pozbyliśmy się większości udziałów.
To była nasz pierwsza duża transakcja, w wieku 24 lat - czyli dość późno jak na dzisiejsze standardy. Teraz ludzie młodsi zarabiają już pierwsze duże pieniądze w branży internetowej. Ale to było dobrych siedem lat temu, czyli początki całego nurtu przedsiębiorczości internetowej w Polsce. Oczywiście było już kilku bardziej doświadczonych kolegów, jak Rafał Agnieszczak czy Michał Brański z o2. Ale mimo młodego pokolenia, byliśmy jednymi z pierwszych.
Ostatnio na łamach naTemat mieliśmy spory szum, kiedy szef Comarchu, prof. Janusz Filipiak ujawnił, ile zarabia. Pan by się o to pokusił?
Publicznie? Wolałbym nie. Jesteśmy nowym start-upem. Nasze pensje w firmie są dość mocno zróżnicowane i wolałbym ich nie zdradzać. Nie jest to wiedza, którą się dzielę.
Bo ludzie by Pana zjedli?
Zależy kto. Dla części osób moja pensja byłaby wysoka. Dla części osób byłaby niska, jak na moje kompetencje i efekty mojej pracy. Znam sporo ludzi, którzy zarabiają lepiej. I sam też nie jestem osobą, która zarabia najlepiej w firmie. Rozwijamy biznes i ściągamy osoby, które mają bardzo unikalne kompetencje - i niestety bardzo kosztowne. Ale nie mam z tym najmniejszego problemu.
Moja pensja nie jest najniższa, ale z drugiej strony: biorąc pod uwagę ile mógłbym zarabiać w innej firmie, czy zarządzając inną firmą, pewnie byłaby dwa razy wyższa.
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Tak, dokładnie. Są schematy, które budzą dużo kontrowersji, dużo zazdrości negatywnych emocji. Wolę ich unikać.
Zgodzi się Pan, że mamy w Polsce trochę krzywy odbiór ludzi sukcesu? Spływa na nich fala hejtu i mało kto zauważa, że sami ciężko na ten sukces zapracowali...
Kiedy widzimy, że ktoś jeździ ładnym autem i ma pieniądze - a my jeździmy tramwajem i ciężko pracujemy - to dorabiamy sobie ideologię do tej różnicy.
Szczególnie, jak się widzi ludzi młodych - a przedsiębiorcy internetowi to głównie ludzie młodzi. Oni właśnie często jeżdżą dobrymi samochodami, wyglądają jak synowie czy córki bogatych tatusiów. A prawda jest taka, że dochodzili do swoich pieniędzy ciężką pracą, którą zaczynali w wieku lat kilkunastu.
To wynika najpewniej z ludzkiej zazdrości. Ale trochę problemów sprawiają sami ludzie, którzy ten sukces odnieśli. Spora grupa osób, którym się w życiu udało, obnosi się z tymi pieniędzmi. Powiedzmy sobie: pieniądze nie sprzyjają skromności, znajomości swojego miejsca w szeregu, ani świadomości że nie pozjadało się wszystkich rozumów. Staram się dbać, żebyśmy nie zadzierali nosa zbyt wysoko. I żebyśmy zachowali skromność we wszystkim tym, co się dzieje wokół naszej spółki. To właśnie odróżnia ludzi negatywnie odbieranych od tych, którzy motywują resztę do założenia firmy, wzięcia losu w swoje ręce i tego typu rzeczy...
„Zarobiłem miliony, nie wstydzę się”. Dobre hasło na koszulkę?
Jasne. Chociaż jeszcze nie dla mnie, bo ja swoimi milionami musiałbym się podzielić ze wspólnikami. Albo to wspólnicy musieliby się podzielić ze mną :) Natomiast, póki co, nasze udziały są niespieniężone.
Czyli na razie wirtualne miliony... :)
No, może nie wirtualne - bo te udziały mają realną wartość. Ale nie są w formie gotówki. Więc na razie mógłbym mieć koszulkę z napisem: „mam udziały warte miliony”.
Mamy w Polsce, faktycznie, tabu dotyczące pieniędzy?
Pewnie tak. Jest coś niekomfortowego: na przykład na rozmowie kwalifikacyjnej, kiedy przychodzi do podania warunków finansowych kandydata. Jest coś takiego, że niechętnie rozmawiamy o pieniądzach. Choć myślę, że taka po prostu ludzka natura. W Stanach są popularne różne analizy pensji, zarobków, raporty, artykuły - i mniej więcej wiadomo, ile powinno się zarabiać. Ale w publicznej dyskusji też jest to, powiedzmy: temat zastrzeżony, choć nie tak mocno jak u nas.
Amerykanie są większymi optymistami, mają poczucie, że przyszłość będzie lepsza, że przyniesie coś dobrego. Wszelkie historie ludzi sukcesu motywują ich do działania, zachęcają. U nas, niestety, generują zazdrość. Tutaj ludzie lubią sobie ponarzekać, siedząc na kanapie i oglądając Top Model. I też mamy tak, że wszystko złe, co dzieje się wokół nas lubimy kwitować słowem „Polska” albo „to tylko w Polsce”. Otóż nieprawda, kolejki w urzędach, absurdy, problemy administracyjne i najróżniejsze podobne historie zdarzają się też w wysoko rozwiniętych gospodarkach. Więc przestrzegam przed zwalaniem winy za wszystko co złe na tą polską rzeczywistość.
Wspomniał Pan o rozmowach kwalifikacyjnych...Ponoć Pan rekrutuje ludzi przez internet i zaczyna od sprawdzenia, czy macie wspólnych znajomych na Facebooku. Taka Rekrutacja 2.0?
Zgłaszają się do nas ludzie - nawet bez ogłoszenia o pracę - którzy obserwują firmę, widzą że się rozwija i chcą z nami pracować. Więc można powiedzieć, że mamy kolejkę chętnych. Faktycznie, posiłkujemy się Facebookiem, który bywa pomocny.
Już Pan pokazał, że jest szefem z dużym dystansem do swojej osoby...W niewielkiej firmie relacje między ludźmi wyglądają inaczej niż w korpie? Łatwiej się rozmawia o tej „kasie” w małym zespole, czy też jest sztywno i formalnie?
Ja strasznie nie lubię, kiedy ludzie mówią do mnie „panie prezesie”, „szefie”, etc. I nie lubię też słowa „pracownik”. Promuję bardziej płaską strukturę w firmie: tak żeby każdy mógł się odezwać do każdego, bez formalnych zwrotów. Jest o tyle łatwiej, że wszyscy jesteśmy dobrymi znajomymi. Jest oczywiście jakiś lider, bo musi być i wyznaczać kierunek rozwoju. Ale w małej firmie te relacje są dalekie od standardów korporacyjnych, a bliższe kulturze start-upowej. I mam nadzieję że takie zostaną, nawet kiedy będziemy mieć setkę osób, a nie - jak teraz - trzydziestkę. A pieniądze? Nasi współpracownicy, między sobą pewnie rozmawiają o swoich zarobkach, u nas nie ma żadnej klauzuli tajności. Mają dowolność. Ale mnie nikt o zarobki jeszcze nie pytał.
A jak Panu, z pozycji szefa, rozmawia się z ludźmi o pieniądzach?
Czasami się zdarzają takie rozmowy, kiedy przychodzi współpracownik po podwyżkę. Oczywiście patrzę na efekty, jakie ta osoba wygenerowała w ostatnim czasie. Jeśli one są zadowalające, to dajemy. Oczywiście jeśli mamy z czego, bo przyznam że w ostatnich latach woleliśmy po prostu zatrudniać dodatkowych ludzi. Podwyżki są przeważnie raz do roku, kiedy robimy rozrachunek i pracujemy nad nowym budżetem. My, w sensie zarząd, przez trzy lata mieliśmy jedną minimalną podwyżkę, bo zawsze kombinujemy, jak zatrudnić nowa osobę. Dobro firmy ma wyższy priorytet.
Sztywno przebiegają takie rozmowy o pieniądzach?
Nie są aż tak nieprzyjemne. Choć mogą być, jeśli osoba, która przychodzi po podwyżkę w ostatnim czasie nie dowoziła. Wtedy uprzejmie pytam, czy przypadkiem nie poprzewracało jej się w głowie. Ale kiedy przychodzi ktoś, kto ma świetne rezultaty i wychodzi ponad szereg, widać u niego inicjatywę, kreatywność - to rozmowa przebiega bardzo przyjemnie.
Często ostatnio słysze pogląd, że nasi pracodawcy wyzyskują pracowników. Wyczuwam, że Pan się raczej nie zgodzi?
Nawet bardzo się nie zgadzam. Dbamy, żeby ludzie u nas zarabiali dobrze. Pewnie jak na warunki startupu - i na tle podobnych firm - płacimy nawet bardzo dobrze. I staramy się być firmą, która daje szanse wszystkim, na przykład niepełnosprawnym - i nie zatrudniamy ich po to, żeby uzyskać status zakładu pracy chronionej czy wyciągać jakieś dotacje. Nie, płacimy im dokładnie tak, jak wszystkim innym. Zatrudniamy ludzi powyżej 50-tki.... Staramy się być firmą szans.
Tyle, jeśli chodzi o swój przykład. A szerokie spojrzenie dookoła?
Sporo się ostatnio mówi o tych umowach śmieciowych. I przyznam szczerze, że dość często spotykam ludzi, którzy właśnie tak pracują: albo na czarno, albo na kiepskich warunkach...To już trochę plaga, coraz trudniej spotkać kogoś kto pracował na zwyczajnym etacie, odprowadzając składki. Ale prawdziwy problem pojawia się, kiedy złe warunki zatrudnienia idą w parze z niskim wynagrodzeniem. Bo jeśli kwota się zgadza, to nie widzę problemu, czy jest to umowa o dzieło, umowa na świadczenie usług czy umowa o pracę. W przeciwnym wypadku - to trochę słabo.