Gdy ponad 100 lat temu konstytuowało się święto pracy, dobrze było wiadomo, czyje to święto jest. Wówczas 1 maja należał do klasy pracującej, uciemiężonego ludu robotniczego. Ale, czy dzisiaj wciąż są to ci sami ludzie?
Pojutrze święto pracy świat będzie celebrował już po raz 122. Pierwszy raz wysiłek klasy robotniczej uczczono bowiem 1 maja 1890 roku, ponieważ rok wcześniej II Międzynarodówka postanowiła ustanowić je dla upamiętnienia walki amerykańskich robotników z Chicago, którzy w 1886 roku rozpoczęli walkę o wprowadzenie ośmiogodzinnego dnia pracy, jako standardu panującego we wszystkich zakładach Stanów Zjednoczonych. Najważniejsze strajki odbywały się wówczas właśnie w pierwszym tygodniu maja. Święto w zamyśle miało stać się dorocznym festiwalem proletariatu, solidaryzującym ludzi pracy z całego świata. Solidaryzującym przeciw nieustannie uciskającym ich kapitalistom. I dzisiejsi związkowcy z pewnością powiedzieliby, że właściwie nic się nie zmieniło. Co byłoby jedynie pustym chwytem marketingowym promującym związkowe idee.
Bo na pierwszy rzut oka widać, że zmieniło się wszystko. Owszem, ludzie nadal pracują w fabrykach, a te fabryki wciąż mają właścicieli, którzy wyłożyli kapitał na ich powstanie. Jednak prosty podział na kapitalistę i proletariusza, zniknął na dobre gdzieś pod gruzami upadającej żelaznej kurtyny. Bo trudno nie zauważyć, że wielu robotników prywatnie chętnie gromadzi własny kapitał i inwestuje go, samemu wchodząc w buty kapitalisty. W Polsce – a tym bardziej innych nowoczesnych państwach – wiele osób pracujących przy liniach produkcyjnych zarabia nie gorzej, niż ludzie z wyższym wykształceniem prowadzący własny biznes, czy naukowcy z uniwersytetu. W fabrykach samochodów, hutach, a nawet osławionych z podobno nieludzkiego eksploatowania człowieka kopalniach, prawdziwy robotnik może mieć pensję, która sięga nawet kilu tysięcy złotych. Tymczasem coraz częściej zdarza się, że handlowiec, nauczyciel, a nawet niektórzy ekonomiści, czy prawnicy zarabiają miesięcznie niewiele ponad półtora tysiąca.
O czyje interesy walczyliby więc ci, którzy sto lat temu podjęli wysiłek, by zmienić standardy rządzące rynkiem pracy i decydujące o sprawiedliwości społecznej? Bo wciąż popularne wyobrażenie, że w wielkiej fabryce pracuje się najgorzej, najbiedniej, czy najbardziej niebezpiecznie, to w dużej mierze siła sugestii czerpanej z dawnych książek, czy filmów. Tych, którzy w tegoroczne święto pracy najgłośniej powinni zaśpiewać "hej, naprzód marsz!" próżno bowiem szukać w określonym miejscu i według prostych stereotypów. Dzisiejszy proletariat jest przecież tak naprawdę rozsiany po całym rynku pracy i prawie wszystkich jego szczeblach. Jeżeli to ludzie pracujący za żenująco niskie stawki, których nie powinien oferować pracownikowi żaden przyzwoity człowiek, to uciskanych należy szukać przede wszystkim wśród pracujących na czarno. To pracownicy sezonowi rekrutowani w najbiedniejszych regionach, to młodzi ludzie ściągani do krótkoterminowych prac, czy "złote rączki", które znalezione po znajomości, remontują mieszkania wielu z nas. To ci, którym płaci się nawet 3-4 złote za godzinę, ci którzy wracają do domu z pracy zlani potem, ale nie mogą miesięcznie zarobić nawet tysiąca złotych.
Ale dzisiejszym proletariatem na rynku pracy nie są też te setki tysięcy osób, które może i zarabiają przyzwoicie, ale połowę zarobków powinny od razu odkładać na godziwą przyszłość. Na starość niewiele zostanie im po tym, że pracują na tzw. umowach śmieciowych. Może w święto pracy obchodzone w dzisiejszej Polsce to o ich los powinniśmy upominać się najgłośniej? Dostrzegając, że na naszych oczach powstaje przecież coś na kształt nowych klas. Pracujących naprawdę, na umowę o pracę i mogących spokojnie oddawać się swoim obowiązkom i tych pracujących tak długo, jak długie będzie takie widzimisię właściciela ich zakładu. Może 1 maja 2012 roku warto wreszcie głośno stanąć własnie w ich obronie? Szczególnie, że tacy współcześni proletariusze, to ludzie stanowiący wręcz pełen przekrój naszego społeczeństwa – od białych kołnierzyków z klimatyzowanych biur, przez artystów, czy dziennikarzy, po ciężko pracujących pracowników fizycznych.
Co najlepiej pokazuje przecież opisywana przez naTemat historia zwolnienia fotografa premiera Donalda Tuska. W systemie zalanym takim śmieciowym sposobem myślenia o pracy, równie łatwo wylecieć z Kancelarii Premiera, co sprzed taśmociągu w wielkiej hali produkcyjnej. Świętując wkrótce 1 maja pomyślmy więc może o tym, jak wreszcie te śmiecie z naszego życia uprzątnąć. Bo choć świat pracy zmienia się na lepsze, wciąż daleko do tego, by w swoje święto ludzie pracujący, mogli jedynie spokojnie prężyć pierś, dumni ze swoich zawodowych dokonań.