W Polsce co jakiś czas odżywa "pojedynek na bohaterstwo” z byłym niemieckim nazistowskim obozem Auschwitz w tle. Zupełnie jak przed rokiem. Z jednej strony był maksymalnie kompromitujący władze brak zaproszenia dla najbliższej rodziny Witolda Pileckiego, z drugiej - ciągle aktualny spór o pobyt w obozie Władysława Bartoszewskiego.
Internet, przynajmniej w części, już dawno osądził byłego więźnia Auschwitz, powstańca warszawskiego, współpracownika opozycji w czasach PRL i szefa MSZ w III RP. Między innymi za słowa o tym, że w czasie okupacji bardziej obawiał się Polaków aniżeli Niemców. Dla jednych to dowód na kolaborację byłego więźnia Auschwitz. Obozu, w którym przesiedział prawie siedem miesięcy, po czym "niespodziewanie" wyszedł na wolność. Jego przeciwnicy powtarzają jak mantrę: Niemcy "wypuszczali" więźniów obozu tylko przez kominy, a skoro Bartoszewski wyszedł inną drogą – zgodnie z logiką jego przeciwników - współpracował z oprawcami.
Spór o bohaterstwo
Zarzuty wobec byłego więźnia Auschwitz brzmią bardzo swojsko, bo przecież Polacy uwielbiają rozprawiać się z mitami czy legendami. Niektórzy wręcz wprost drwią z „nadmuchanego bohatera” - jak nazywają zmarłego przed rokiem Bartoszewskiego - przeciwstawiając mu Pileckiego, ofiarę stalinowskiego reżimu, wielkiego Polaka pochowanego prawdopodobnie gdzieś na powązkowskiej Łączce. Co do tego, że to właśnie rotmistrz należy do grona największych bohaterów XX stulecia - nie ma wątpliwości. Czy rzeczywiście należy jednak doszukiwać się tu jakiejkolwiek rywalizacji?
"Zagadka Auschwitz"
Dyskusja nad przeszłością Bartoszewskiego ciągnie się od dawna. Krytyków „profesora” - bo tak również się o nim pisze - uderza najbardziej nie sam fakt tytułowania go najwyższym stopniem naukowym (Bartoszewski nie ukończył studiów, choć niemieckie uczelnie tytułowały go właśnie profesorem), a wspomniana "zagadka Auschwitz". Mówią: musi być coś na rzeczy, skoro ten o własnych siłach wyszedł z tak ponurego miejsca. A może "pomogli" mu Niemcy? - takie głosy też się pojawiają.
Ale wyjątki od reguły się zdarzały. Bartoszewski był w obozie niespełna siedem miesięcy, po czym (w tym momencie pojawia się jeden z głównych powodów do jego krytyki) został wypuszczony – historia zna takie przypadki, szczególnie w początkowym okresie funkcjonowania niemieckich obozów koncentracyjnych. W wyniku presji zewnętrznej, błagań rodziny ze „znajomościami” czy wskutek przekupstwa.
Zdarzało się również, iż Niemcy wypuszczali niedoszłe ofiary, bo chcieli pokazać światu, z Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem włącznie, że w obozach wcale nie jest źle. Przypadki zwolnień więc były, choć należały do rzadkości. Przykład? W lutym 1940 roku, w wyniku zabiegów dyplomatycznych, Niemcy uwolnili z obozu Sachsenhausen ponad 100 polskich naukowców, zatrzymanych podstępem na Uniwersytecie Jagiellońskim w listopadzie 1939 roku.
A według niemieckiej „filozofii” to nie miało prawa się wydarzyć. Podobnie jak uwolnienie po 10 miesiącach pobytu w Auschwitz Antoniego Kocjana (nr 4267), konstruktora szybowców, współpracownika wywiadu AK. Ofiary łapanki z 19 września 1940 roku.
Bartoszewski o Pileckim: bohater
Bartoszewski trafił w niemieckie ręce tego samego dnia, co Kocjan właśnie. W czasie łapanki, Niemcy schwytali łącznie ok. 1700 osób. Wśród nich był także Pilecki - ten, który poświęcił się dla sprawy i z własnej woli dał się złapać, aby wypełnić niewykonalną, jakby się wydawało, misję.
Co jednak mówił Bartoszewski o rotmistrzu? Wielokrotnie wyrażał się o nim z uznaniem, choć dla jego przeciwników najważniejszym argumentem wciąż pozostaje - jak twierdzą - zablokowanie przez "profesora" pośmiertnego przyznania rotmistrzowi Orderu Orła Białego. Wiadomo jednak, że w czasach PRL Bartoszewski zbierał dokumentację dotyczącą losów Pileckiego, którą następnie przekazywał nielegalnymi kanałami do Londynu.
Były szef polskiej dyplomacji uważał Pileckiego za bohatera i otwarcie pisał, że ten w czasie łapanki dobrowolnie wmieszał się w tłum aresztowanych. Część zatrzymanych, zanim trafiła do pociągów, została wykupiona przez rodziny, o czym wspomina nawet ochotnik do Auschwitz.
Transport Bartoszewskiego był na miejscu 21 września 1940 roku, o godzinie 22. Odtąd był numerem 4427. Przebywał na tzw. bloku młodocianych i w obozowym szpitalu. Wyszedł na wolność po 199 dniach, 8 kwietnia 1941 roku. Razem z nim trzech innych więźniów. Łącznie, według relacji Bartoszewskiego złożonej w jerozolimskim instytucie Yad Vashem w październiku 1963 roku, Niemcy mieli zwolnić z Auschwitz w 1941 roku co najmniej 500 osób.
Auschwitz równa się śmierć
A jak więzień obozu tłumaczy swoje uwolnienie? Szczęściem i staraniami Polskiego Czerwonego Krzyża (w którym pracował, jak wynika z jego relacji, od początku 1940 roku) oraz rodziny. Traf chciał, że w chwili aresztowania miał przy sobie legitymację pracownika PCK. Wtedy okazała się nieprzydatna, ale po kilku miesiącach była bezcenna. Bartoszewski wiele zawdzięczał też polskiemu więźniowi – lekarzowi Edwardowi Nowakowi.
Bartoszewski widział ludzkie dramaty na własne oczy. Zachowały się jego obozowe fotografie w charakterystycznym więziennym drelichu. Pozostawił wiele relacji, a niektóre z nich opublikowano już w 1942 roku. Znalazły się w konspiracyjnej broszurze Haliny Krahelskiej „Oświęcim. Pamiętnik więźnia”. Czy człowiek, który nie zaznał represji z rąk Niemców, pisałby tyle o cierpieniach, zarówno swoich, jak i współwięźniów?
Zawsze jednak można powiedzieć, że świadek w swojej sprawie to żaden świadek...
Opowiadając o moim Auschwitz, wciąż wypełniam dawne zobowiązanie. Nie przeżyłbym, gdyby polski więzień doktor Edward Nowak nie przyjął mnie do obozowego szpitala. A postanowił mnie ratować, bo wierzył, że kiedyś dam świadectwo o tym piekle.
Bartoszewski o rtm. Pileckim w książce "Mój Auschwitz"
Był bohaterem, bo wykonując zadania konspiracyjnego wywiadu, postanowił sprawdzić, co się dzieje z ludźmi zgarniętymi w masowych łapankach. Przecież nie miał żadnych gwarancji, że trafi do Auschwitz. To naprawdę wystarczający, może nawet jeszcze większy akt heroizmu, bo równie dobrze Pilecki ryzykował na przykład, że zostanie rozstrzelany w Palmirach.
WŁADYSŁAW BARTOSZEWSKI W KSIĄŻCE "O ŻEGOCIE"
Około 500-600 osób z łapanek zwolniono w 1941 roku, moja instytucja, a więc Polski Czerwony Krzyż, zdołała mnie wyciągnąć. Do Warszawy wróciłem ciężko chory, byłem jednym z pierwszych, który przekazał informacje o Oświęcimiu, które – o czym wtedy jeszcze nie wiedziałem – trafiły do osób współpracujących z Aleksandrem Kamińskim. Przekazywałem je przez szereg rąk.