Dolna półka – to dziś pozycja sushi, które w jednym z warszawskich marketów musiało ustąpić miejsca pierogom, zrazom i żeberkom. Japończycy stukaliby się w czoło, gdyby zobaczyli, jak nad Wisłą ich tradycyjne danie stało się sprzedawaną na dworcu paszą dla mas. – Sushi nie straciło nic ze swojej magii – przekonuje nas przedstawicielka firmy dostarczającej zestawy do marketów.
Jeszcze kilkanaście lat temu Polacy częściej oglądali sushi na ekranach telewizorów, niż myśleli o nim jak o daniu obiadowym. Zaledwie kilka lat później sushi stało się najmodniejszym daniem, na jakie mogli sobie pozwolić tylko bogaci prezesi, a chwilę później również aspirujący do klasy średniej mieszkańcy dużych miast. Dziś, gdy na mieście jada się burgery, hummus czy jarmuż, tradycyjne japońskie sushi stało się paszą tych, którzy między kolejnymi dedline'ami biegną po nie do pobliskiego minimarketu niczym po sztukę mięsa do zakładowej stołówki. To już nie jest danie z wielowiekową tradycją. To sushi-pasza, która dla pracowników korporacji stała się tym, czym był Big Mac w latach 90-tych.
Kilka dni temu spotkałem się z Jarosławem Kuźniarem w jednym z warszawskich centrów handlowych. W trakcie wywiadu naszą uwagę zwróciła kilkunastoosobowa kolejka do jednego z punktów gastronomicznych, wciśniętego między ruchomymi schodami. Mój rozmówca stwierdził, że popularność sushi, bo to do niego ustawił się zawijas wygłodniałych, stała się w Polsce prawdziwym fenomenem. Moim zdaniem to raczej postfenomen, który sprowadził tradycję do roli taniego zapychacza, który wciąż stara się udawać prestiżową i modną, zdrową dietę.
Sushi obciach
Sprowadzenie sushi do parteru jest solą w oku restauratorów, którzy od lat prowadzą restauracje z japońskim jedzeniem. – Początek sushi w Polsce sięga lat 90-tych, a przywieźli je do nas Japończycy. Otwierało się wtedy sporo lokali i każdy z nich starał się trzymać wysoki poziom. Było to jedzenie wykwintne, nieprzeznaczone dla mas. Coś, na co wychodzi się od święta – mówi Andrzej Lubowicki, właściciel OTO!Sushi.
Restaurator zauważa, że w świecie sushi wydarzyło się w ostatnich latach dużo zła, które przypieczętowało wprowadzenie sushi do marketów i biur. – Ma to niewiele wspólnego z sushi, które możemy zjeść w dobrej restauracji – mówi Lubowicki. Najczęściej tanie sushi robi się z ryby mrożonej, co jest całkowitym zaprzeczeniem podstaw jego przyrządzania. Podobnie jak stosowanie paluszków surimi, w których zawartość ryby często nie przekracza 30 proc.
Odpowiedzią na te potrzeby było właśnie pojawienie się tanich wersji marketowych. Również tak korporacyjny "pan kanapka" zdążył się przekwalifikować i zamiast tradycyjnego asortymentu zaczął roznosić po openspace'ach rolki futomaków.
– Takie sushi bardzo źle robi miejscom, które podają prawdziwe jedzenie. Wielokrotnie rozmawiałem z ludźmi którzy mówią, że go nie lubią. Gdy zaczynam dopytywać, okazuje się, że jedli sushi od pana kanapki. Wtedy zapraszam ich do siebie na "drugą szansę" dla sushi i niejednokrotnie udaje mi się ich nawrócić – mówi restaurator.
Nie ma różnicy?
Paulina Kowalska z firmy Premium Food & More, właściciela marki Matsu Sushi - gotowych setów sushi, które można nabyć w sklepach, twierdzi, że zestawy przygotowywane w ich zakładach są jak najbardziej zgodnie z tradycją.
– Sami jesteśmy restauratorami, bowiem nasza przygoda z sushi rozpoczęła się i wciąż trwa w Lublinie. Postanowiliśmy zdobyte doświadczenie przenieść na rynek spożywczy. Świeże zestawy, które można nabyć w osiedlowym sklepie, markecie czy od osób roznoszących je po biurach, przygotowywane są z tych samych składników co restauracyjne, więc nie ma tu żadnej różnicy, poza tą, że w restauracji zjadamy z reguły sushi od razu, a sushi nabyte w sklepie możemy zabrać do domu lub pracy – mówi przedstawicielka firmy.
Moja rozmówczyni przekonuje, że sushi w sklepie to dość popularna formuła sprzedaży w Japonii. – Wystarczy pójść do małego sklepu, by otrzymać pełną wariację pysznych rolek, dokładnie tak jak my to robimy w wielu miastach Polski – mówi Kowalska. Jej zdaniem, sushi nie straciło nic ze swojej magii, poza tym, że dzięki sprzedaży ich poza restauracjami jest bardziej dostępne dla osób, które nie mogą sobie pozwolić na restaurację. Jesteśmy z tego bardzo dumni – mówi Paulina Kowalska.
Reklama.
Andrzej Lubowicki
Już kilka lat temu mówiło się o ponad 300 lokalach w Warszawie. Nastąpiło przesycenie rynku i wiele z nich zamknięto. Ceny poszły w dół, a co za tym idzie, pojawił się nowy klient na sushi - ten nieco gorzej sytuowany. Oni też chcieli jeść sushi.
Paulina Kowalska
Sushi, które przygotowujemy dla sklepu czy sieci marketów przechodzi znacznie większą liczbę kontroli jakościowych niż w innych miejscach, a jako duża firma jesteśmy w stanie negocjować ceny na zakup produktów o najwyższej jakości, na co restauracje już nie mogą sobie pozwolić – stąd też wyższa cena sushi restauracyjnego.