
– Tak się składa, że jurorzy Amerykańskiej Akademii Filmowej wprost uwielbiają nagradzać wszystkich dotkniętych jakąkolwiek niemocą czy prześladowaniem ze strony świata. Zwłaszcza gdy ten oto upośledzony, prześladowany czy dyskryminowany bohater dźwiga się, stara się przeskoczyć własną niemoc, ograniczenia, chorobę czy szeroko pojmowaną cielesność. Poczet filmów oscarowych, których bohaterowie właśnie tacy byli, jest po prostu nieskończony. To się także potwierdza w tym roku – mówi krytyk filmowy Wiesław Kot.
REKLAMA
Małgorzata Gołota: Motyw choroby, śmierci to recepta na Oscara?
Wiesław Kot: Tak, choć ja bym to jeszcze rozszerzył.
O?
O to, co wynika z retrospektywy ostatnich kilkudziesięciu lat. A wynika mniej więcej tyle: jeżeli ktoś jest kobietą, skrzywdzoną, uciemiężoną, prześladowaną, jeżeli ktoś jest czarnoskóry, wykorzystywany czy prześladowany z racji uprzedzeń rasowych, jeżeli ktoś jest dyskryminowanym Żydem, gnębionym Indianinem, alkoholikiem, w jakikolwiek sposób upośledzonym człowiekiem, to to dojmujące położenie życiowe stwarza mu w rozdaniu oscarowym wielkie nadzieje.
Dlaczego? Skąd upodobanie do takich tematów? Jurorzy chcą w ten sposób propagować wielkie idee, równość?
Mnie się wydaje, że oni chcą po prostu propagować własną szlachetność. Opowiadanie się za osobami w jakiekolwiek sposób doświadczonymi przez los jakoś pomaga im zachować przeświadczenie o tym, że są osobami współczującymi, rozumiejącymi. Lepiej czują się sami ze sobą wspierając takie trochę quasi-religijne podejście. A także tę mrzonkę o amerykańskim śnie, o tym, że w Ameryce każdy ma szansę się wybić niezależnie od tego z jakiego poziomu startuje i jakie ma ograniczenia. O tyle to paradoksalne, że w historii Ameryki jest długa lista przypadków, które świadczą o czymś wręcz przeciwnym.
Może chodzi też o pewne zadośćuczynienie za przeszłość. Bo trzeba przecież pamiętać, że przez wiele lat żaden czarnoskóry reżyser czy aktor Oscara nie dostał. Wyjątkiem była tu Hattie McDaniel, którą wyróżniono za drugoplanową rolę Mammy – niani w słynnym melodramacie „Przeminęło z wiatrem”. Dostała nagrodę w 1940 roku, jako pierwsza Afroamerykanka w historii Oscarów.
Dziś mamy sytuację odwrotną – po latach '60, po tej wielkiej rewolcie obyczajowej – mniejszości, prześladowani, homoseksualiści, to są po prostu pewniaki.
Jest jeszcze jedna kategoria – ktoś kto ma poważne problemy psychiczne czy neurologiczne, a jednocześnie jest geniuszem – to jest wymarzona postać na Oscara. Tak było z „Pięknym umysłem”, tak może być w tym roku z „Grą tajemnic” opowiadającą o losach Alana Turinga, genialnego matematyka, uważanego za ojca informatyki, zaszczutego na śmierć z powodu swojej homoseksualnej orientacji.
„Lot nad kukułczym gniazdem”, „Przerwana lekcja muzyki”, „Godziny”. Wśród ról, za które aktorzy zgarniają Oscara dominują choroby psychiczne. Te fizyczne dolegliwości, związane z cielesnością, pozostają w cieniu. Cierpienie chorego psychicznie faktycznie trudniej zagrać?
Może nie tyle chodzi o stopień trudności tylko o efektowność. Jeżeli ktoś jest pokornym kaleką, bo nie ma jednej nogi albo ręki to nie jest – w sensie filmowym – obiecująca sytuacja. Bo weźmie sobie protezę i już. Poza tym występuje jako człowiek integralny, zdrowy. Sytuacja zupełnie się zmienia, kiedy mamy do czynienia z kimś, kto w sposób mentalny, psychiczny, przestaje być człowiekiem „pełnowartościowym”. Np. autyk fantastycznie i oscarowo zagrany w "Rain Manie" przez Dustina Hoffmana. To jest postać!
Jest takie przeświadczenie, że pijaka i wariata zagra każdy. Otóż nie, zagrać kogoś, kto jest dotknięty szczególną chorobą jak np. autyzm czy Alzheimer, to jest wielka sztuka. Zagrać kogoś, kto nie tyle fizycznie umiera, co z dnia na dzień ubywa mu jestestwa, redukuje się, zanika, blaknie. To naprawdę wielka sztuka. W tym roku mamy w tej kategorii zresztą obraz „Still Alice”. Julianne Moore gra w nim wykładowczynię uniwersytecką, posiadaczkę błyskotliwego umysłu, którą dopada właśnie Alzheimer, zapominanie. Ona tu świetnie wypada i sądzę, że ma na statuetkę szanse.
A nie ma pan czasem wrażenia, że jak się nie ma pomysłu na dobry film to trzeba właśnie nakręcić go o jakiejś chorobie, alkoholizmie, tragedii? I dlatego się je kręci, żeby przede wszystkim zarobić?
Może być tak i pewnie często tak jest, że wywlekanie przed oczy odbiorców tej oczywistej krzywdy, niezawinionego nieszczęścia, to jest forma szantażu. To jest forma kłócenia się z widzem – słuchaj, uważaj, bo ty siedzisz w fotelu w ciepłych bamboszach, a popatrz jak ludzie cierpią. Cierpią, więc ty nie możesz iść podlewać pelargonii tylko masz siedzieć i patrzeć co się dzieje, bo ciebie też to może spotkać.
Choroba, krzywda dziecka to są właśnie takie tematy typu szantażowego. Bo to jest ludzkie nieszczęście od którego nie można odwracać wzroku. Bo to są ważne tematy, a nie jakieś tam duperele typu on kocha ją, a ona nie kocha jego i jest wielki dramat.
Ale to dobrze, że takie tematy się pojawiają czy nie?
Dobrze, że się kręci i nie dobrze, że się kręci. Fakty są takie, że jak ktoś jakąś krzyczącą krzywdę ludzką kładzie widzowi pod nosem to musi się liczyć z tym, że jeśli mu nie dadzą nagrody za walory artystyczne to mu dadzą jakieś wyróżnienie za współczucie.
Z drugiej strony - nie ma takich tematów, które są dobre i takich, które nie są dobre. Oczywiście jakbyśmy zrobili sondaże to by się okazało, że wszyscy by chcieli oglądać historie schematyczne - on kocha ją a ona jego. Nikt by nie pomyślał, że przypadki starego Żyda z Ukrainy, który będzie śpiewał głupawe piosenki a w ogóle to jest dostawcą mleka w jakiejś zapyziałej wsi, mogą się komuś podobać. A taka właśnie była historia „Skrzypka na dachu”, który dostał cały bukiet Oscarów.
Nie ma takiego generatora, algorytmu, którym dałoby się pozycjonować tematy. Oscary to jest totolotek. Wypadkowa zbyt wielu czynników, żeby dało się coś przewidzieć.
Pan ma swoich faworytów w tegorocznym wyścigu?
Ja w ogóle uważam, że ten Oscar, gala i czerwony dywan to jest więcej cyrku niż czegokolwiek innego i niewiele w tym walorów artystycznych. Ale to, co bym obstawiał, gdyby mnie ktoś o to pytał w sytuacji czysto towarzyskiej, to „Birdman” w reżyserii Alejandra Gonzáleza Iñárritu z Michaelem Keatonem w roli głównej. To jest film o facecie, który kiedyś był kimś a teraz jest nikim. Jego życie sprowadza się do tego, że siedzi i wspomina. I to jest los nas wszystkich. Wszyscy mieliśmy kiedyś swoje pięć minut, ale już dawno ich nie mamy, więc teraz siedzimy i wspominamy. I czekamy. Może coś się wydarzy.
A „Ida”? Czytałam na pana stronie, że nie jest pan fanem tego filmu?
Nie, bo nie jestem aż taki naiwny. W takim sensie, że – choć oczywiście doceniam w „Idzie” narrację i zdjęcia – ta historia jest zbyt prosta. Tak się składa, że robiłem z literatury żydowskiej doktorat, przeczytałem wszystko co na ten temat się ukazało w druku. Wspomnienia przesiedleńców, powieści, opracowania naukowe. Obejrzałem wszystkie możliwe filmy, polskie, czeskie, węgierskie. I ta „Ida” Pawła Pawlikowskiego jest niestety strasznie postna. Tam po prostu o Żydach polskich, o tych nielicznych, którzy przeżyli wojnę, a o których mówiło się po 1945 roku „towarzystwo cmentarne”, nie ma nic. To jest jakiś schemacik, rzucik, wariant uproszczony na poziomie starszaków w przedszkolu. Jest pani prokurator stalinowska a z drugiej strony zakonnica. Są Polacy, którzy zabili Żyda a po wojnie przejęli jego majątek. Naprawdę, aż takie proste to wszystko nie było.
To jest oczywiście moja racja, której jestem pewien, ale też z drugiej strony jestem pewien, że jak my naszej historii nie uprościmy, nie zaczniemy jej okrawać – tak jak Amerykanie okrawali podbijanie dzikiego zachodu do śmiesznych fabułek w westernach – to też się z nią nigdzie nie przebijemy. Analogicznie – gdyby Amerykanie zaczęli kręcić filmy o dzikim zachodzie od „Tańczącego z wilkami” to w kinie nie byłoby zjawiska westernu. Zatem jesteśmy na to upraszczanie w kinie niejako skazani.
I taka uproszczona "Ida" ma realne szanse na Oscara?
Ma, choć idzie łeb w łeb z „Lewiatanem” Andrieja Zwiagincewa. A to poważny konkurent, bo tak samo jak jest żywy w Ameryce temat żydowski, żywy jest temat Rosji i dawnej i tej współczesnej, putinowskiej.
Za „Lewiatanem” zresztą ciągnie się cała literatura dziewiętnastowieczna. Mamy tu podobną sytuację jak w „Rewizorze” Nikołaja Gogola – inspektor jedzie do miasteczka a w tym miasteczku jawi się cała Rosja. Tak samo było u Dostojewskiego, który zaczynał swoją 900-stronicową powieść od słów „wiecie państwo, a w naszej guberni zjawił się pewnego dnia bardzo ciekawy człowiek”. U Czechowa, gdzie bohaterowie siedzą na werandach w nieskończoność. I w ślad za tym postępuje „Lewiatan”. Ale skoro możemy w jednym filmie zobaczyć całą albo prawie całą Rosję, to to jest jego wielki atut.
Wracając do „Idy” - skoro nie jest to film idealny, dlaczego nie nominowano innego? „Bogów” na przykład?
Bo takich filmów było już milion. O tym, że lekarz to jest drugi pan Bóg, który swoją magiczną wiedzą albo genialną intuicją może przywrócić człowieka do życia wbrew wszystkiemu, wbrew nauce. Poza tym to, że bierze facet w czasach PRL-u pieniądze i od jakiejś mafii szemranej i od czynników partyjnych i szasta się między jednymi a drugimi... I jeszcze ta buta – mnóstwo pali, pije i przeklina przy operacjach. Dla nich to …
Nic nowego?
No mało ciekawe. Poza tym trzeba pamiętać, że profesor Religa to jest nasz wewnętrzny, polski temat. Tak samo jak pułkownik Kukliński. Tego się nie da wyeksportować tak jak się nie udało do Oscara wyeksportować Wałęsy. No bo po pierwsze film „Człowiek z nadziei” był zrobiony – choć przez Andrzeja Wajdę – na poziomie drugiej klasy gimnazjalnej. Po drugie zupełnie nie trafił z tematem. Wałęsa to już jest dla Amerykanów zamierzchła przeszłość i dzisiaj ich zupełnie nie obchodzi.
A ewentualny Oscar dla „Idy” zmieni coś w polskim kinie? Zmotywuje, zachęci, pokaże filmowcom którędy droga?
Nie, bo oni się od lat niczego nie uczą. Oni się replikują. Młodsi kopiują wszystkie błędy starszych. Gdyby chcieli się porządnie uczyć, musieliby się ruszyć za granicę.
Proszę pamiętać, że twórca „Idy”, ten Pawlikowski, to nie jest znowu taki polski reżyser. On się rzemiosła uczył w Wielkiej Brytanii, za brytyjskie pieniądze, w brytyjskich szkołach. Wcześniej robił filmy dla BBC. Więc on – pomijając samą szkołę – był także poddany takiemu typowo zagranicznemu producenckiemu reżimowi.
Polski temat to dla niego jest wycieczka. On równie dobrze mógłby kręcić o niuansach konfliktu Hutu i Tutsi w Rwandzie. To nie jest krew z krwi i kość z kości polskiej sztuki filmowej. I może ta obcość jest jego kluczem do sukcesu.
Stanowisko polskich reżyserów, tych wykształconych i reprezentujących polską szkołę filmową, najlepiej obrazuje „Hiszpanka”. Facet wziął 25 mln dotacji od władz samorządowych, z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, od prywatnych sponsorów. I to było na zasadzie – dawajcie forsę i zmykajcie. Nie wtrącajcie mi się, nie czytajcie scenariusza, nie patrzcie mi na ręce. Bo ja jestem artystą, jestem autonomiczny, jestem po to, żeby tworzyć dzieło. A wy macie płacić i potem oglądać. Ewentualnie nagradzać to co ja mam do powiedzenia. Nadrzędnym celem polskiego artysty staje się po prostu dać wyraz własnym refleksjom, dać ujście natchnieniu. A potem pomyśleć sobie „zrobiłem co do mnie należało, stworzyłem dzieło, a teraz pocałujcie mnie wszyscy w dupę”.
Pawlikowski – wręcz przeciwnie – tworzył pod wpływem nie tylko natchnienia ale też presji amerykańskiego producenta. Dlatego myślał nie tylko o tym żeby zrobić film dobrze, ale też tak, by się oglądał i zwyczajnie sprzedał.
