
Generacja Y nie ma najlepszej prasy. Złamane, stracone, pokolenie, do którego pracodawcy podchodzą z dużą rezerwą – tak zwykło się pisać o dzisiejszych dwudziestoparolatkach. Przedstawia się ich jako wychowanych na internecie i odmóżdżających grach wygodnickich. Tymczasem wielu z nich miesiąc w miesiąc udowadnia, że zepsuta jest przede wszystkim opinia o nich, a oni sami potrafią rezygnować z własnych przyjemności w drogim mieście, aby pomóc finansowo swoim rodzinom.
– Trochę wstydzę się o tym mówić. Raczej nie poruszam z nikim tego tematu – słyszę od 23-latka z małej miejscowości na Podkarpaciu. Piotrek od kilku miesięcy wysyła do domu nawet połowę swojej wypłaty. Robi to z powodu choroby jednego z rodziców i konieczności rehabilitacji, która się z nią wiąże. – Zarobki w Warszawie są znacznie wyższe niż na prowincji, więc to jest dla nich znaczna pomoc – mówi pracujący student.
Sam zaproponowałem pomoc finansową. Trochę mnie to obciąża, ale nie na tyle, żebym nie mógł się tu utrzymać.
Laura przeniosła się z rodzinnej miejscowości do stolicy, gdzie bardzo szybko się odnalazła. W pewnym momencie dostrzegła, że w czasie gdy ona wyskakiwała ze znajomymi na kolejne sushi, jej mama kupowała tylko najtańsze produkty. Nie miała na wyjazd do sanatorium, a córka poleciała na wakacje na Dominikanę. Laura poczuła w pewnym momencie ogromne poczucie winy.
Było to obciążające, bo gdy dajesz pieniądze mamie, to zawsze odbierasz je sobie. Znajomi wyjeżdżają na deskę a ty wiesz, że byłoby cię na to stać, gdyby nie to, że te 500 czy 1000 zł miesięcznie musisz oddać swojemu rodzicowi, bo inaczej sobie nie poradzi. Przyznaję, że często pojawiało się u mnie poczucie krzywdy i niesprawiedliwości.
Większość znajomych Laury, spośród tych, którzy wiedzieli o przesyłaniu pieniędzy dla matki, twierdziła, że jest to sytuacja nienormalna. Uważali, że powinna żyć własnym życiem, bo "taka jest kolej rzeczy". Wydawało im się, że emeryt powinien żyć emeryckim życiem i rezygnować z pewnych dóbr, jeśli ich nie stać.
