Dlaczego Państwowy Instytut Sztuki Filmowej hojnie dotuje filmy o gejach, Żydach i generalnie "antypolskie", a po macoszemu traktuje obrazy o polskich patriotach i bohaterach? – pytają komentatorzy niezadowoleni z sukcesu "Idy". Nie mają racji. W ostatnich latach PISF wydał miliony na produkcje o tematyce historycznej. Bolesna prawda jest taka, że nawet gdy odpowiadały prawicowej wizji polityki historycznej, były za słabe, by usłyszała o nich szersza publiczność...
Zła dotacja
Listę zarzutów wobec nagrodzonej Oscarem "Idy" wszyscy znamy. Najgłośniej wybrzmiewają głosy z prawej strony mówiące o tym, że to film godzący w Polaków, z którego cały świat dowie się, że "Polacy mordują Żydów". Zazwyczaj krytyka idzie jeszcze dalej i dotyka państwowego wsparcia tej produkcji. PISF na produkcję Idy wyłożył 3 mln złotych, więc w logice sporej części oburzonych świadomie przyłożył rękę do oczerniania naszego kraju w oczach zagranicznych widzów.
"PISF dorzucił do budżetu filmu 3 miliony złotych. I ma w nazwie 'Polski'. Ale zdaniem rzecznika 'Instytut nie ma prawa ingerowania w kształt artystyczny filmów. Wolność twórców do subiektywnej wizji artystycznej jest niepodważalną wartością konstytucyjną'. To są dziwne słowa. Znaczą bowiem, że do kształtu artystycznego filmu należy dezinformacja, jak było w Polsce podczas okupacji, by stworzyć wrażenie udziału Polaków w Holokauście" – przekonuje na łamach portalu braci Karnowskich publicysta Krzysztof Kłopotowski.
Są też komentarze bardziej wyważone. Michał Szułdrzyński z "Rzeczpospolitej" napisał, że o ile można się cieszyć z Oscara dla polskiego filmu, o tyle "warto wywrzeć presję na PISF, by dotował również filmy zgodne z naszą polityką historyczną". Według niego, "Ida" "zadaje potężny cios" tej polityce. Podobnie jak inne filmy, które finansowo wspomógł państwowy instytut.
Hojnie na historię
Zapytać rzeczywiście warto, bo nie od dziś słychać skargi na działalność PISF-u. Dla wielu na prawicy instytut pod rządami dyrektor Agnieszki Odorowicz stał się wręcz marionetką w rękach władzy, czego wyrazem mają być zarówno dotacyjne wybory, jak i odmowy (przypadek "Smoleńska" Antoniego Krauze). To Odorowicz i eksperci PISF-u rzekomo odpowiadają za to, że z filmu płynie przekaz o Polakach - antysemitach, że zamiast prawdziwych patriotów pokazuje się gejów (dotacje na "Płynące wieżowce" i "W imię") i wątpliwe autorytety ("Wałęsa. Człowiek z nadziei").
Problem w tym, że - jak to często bywa - prawicowa retoryka swoje, a rzeczywistość swoje. Lista filmów, które otrzymały państwowe wsparcie, a które wpisują się w prezentowaną przez krytyków "Idy" politykę historyczną, jest naprawdę długa. Rekordowy "Katyń" Andrzeja Wajdy (6 mln zł), "Generał Nil", "Generał - zamach na Gibraltarze", "Popiełuszko. Wolność jest w nas" – to przykłady pierwsze z brzegu.
Inne wyliczała sama Odorowicz, kiedy kilka lat temu stawiano jej podobne do dzisiejszych zarzuty. W "Dzienniku Polskim" pisała, że dotację otrzymała np. "Syberiada polska" Janusza Zaorskiego - opowieść o losach zesłańców syberyjskich . Dyrektor zapewniła też, że na pomoc może liczyć chociażby "Laluś - ostatni partyzant" Piotra Uklańskiego - film o ostatnim nieujawnionym żołnierzu polskiego podziemia (do dziś jednak nie powstał).
Od momentu publikacji jej tekstu lista filmów o historii nagrodzonych dotacją znacznie się wydłużyła. Jest na niej m.in. "Powstanie Warszawskie", "Czarny czwartek" czy zmiażdżona przez krytykę "Bitwa pod Wiedniem".
– Takich przykładów można wyliczyć sporo. Nie widzę ze strony PISF żadnej stronniczości, prób faworyzowania jednej opcji. Natomiast bywa tak, że te filmy, które odpowiadają prawicowej wizji polityki historycznej, są fatalnie wykonane. Tak było też z produkcją o Karolinie Kózkównie. Myślałem, że nareszcie mamy pierwszy dobry katolicki film, który pokazuje pozytywnego bohatera. Niestety, poziom scenariusza i wykonania był przerażający – mówi naTemat krytyk filmowy Wiesław Kot.
Szukanie dziury
Być może z tego powodu filmy realizujące "politykę historyczną" nie zyskują takiego rozgłosu jak "Ida" czy "Pokłosie". Poza tym nawet jeśli trzymają jakościowy poziom, brak im przecież machiny promocyjnej, którą w przypadku obrazów o Żydach zapewnia prawica.
– Problemem nie jest to, że takie filmy nie powstają i nie są finansowane przez PISF. Nawet jeśli wyliczy pan prawicowym komentatorom takie tytuły, to oni znajdą dwa przypadki filmów, które nie dostały dotacji i na tym zbudują swoją teorię – podkreśla Kot.
Sporo w tym racji. O odmowę dotacji na "Smoleńsk" rozpętała się awantura, a najmniejsze znaczenie miało w niej to, czy film trzyma standardy.
– Dlaczego nikt nie dał pieniędzy mając pod nosem hita? Odpowiedź jest prosta – scenariusz jest tak słaby, że dostrzegają to również producenci. To nie przypadek, że dwie komisje przy PISF-u wypowiedziały się w tej sprawie jednym głosem – mówił naTemat dystrybutor filmowy Roman Gutek, kiedy pisaliśmy o problemach ze środkami na produkcję.
Podobnie jest w przypadku innych spornych decyzji PISF-u, na których opiera się cały obraz instytutu jako kreatora niepożądanej wizji historii. Prawicowe portale rozpisywały się np. o tym, że PISF zażądał zwrotu dotacji na film "Historia Roja" (o żołnierzu Narodowych Sił Zbrojnych) i dopiero po procesie sądowym musiał się z tego wycofać. Przedstawiono tę sprawę niemal jako konflikt światopoglądów, tymczasem niemal identyczna historia dotyczyła "Pokłosie" - tam też walczono o dotację w sądzie.
Jeśli zaś mowa o filmie o rotmistrzu Pileckim, nad którym trwają pracę, to właściwie trudno stwierdzić, jaki jest zarzut pod adresem państwowego instytutu. Twórcy tego obrazu po prostu nie poprosili o dotację. Dlaczego? "Kilkakrotnie rozmawiałem z jednym z najwyższych. Człowiek ten pozbawił mnie złudzeń, że PISF może być instytucją, która sfinansuje to przedsięwzięcie. Z daleka od Auschwitz" – tłumaczył koordynator "Projektu: Pilecki" Bogdan Wasztyl. Brzmi efektownie, ale trudno nie ulec wrażeniu, że twórcy sami pozbawili się złudzeń, skoro nawet nie złożyli wniosku.
Historia w służbie polityki
Wiesław Kot zwraca uwagę na jeszcze jeden wątek. Chodzi o pojęcie "polityki historycznej" w filmie, które według niego zawsze oznacza realizację tylko jednej linii: konserwatywnej bądź liberalnej. – Uważam to pojęcie za niebezpieczny dziwoląg. Polega to na tym, by lansować jedną obowiązującą wykładnię historii podporządkowaną bieżącej ideologii. Jeśli u władzy znajdzie się partia konserwatywna czy o charakterze narodowym, to będą dotacje tylko po linii myślenia kardynała Wyszyńskiego. Jeśli to będą liberałowie, to dotację będą w kierunku gombrowiczowskim – zaznacza.
Dlatego jeśli ktoś wzywa do uprawiania polityki historycznej w sztuce, bardzo często równa się to "wbijaniu jednej wizji do głowy na zasadzie pałki belferskiej". – Jedni chcieliby tylko tłuc do głów, że Inka to bohaterka, a "Łupaszka" [słynny partyzant] był świetny. Może to i prawda, ale nie cała. Tak jak druga strona nie prezentuje całej prawdy mówiąc wyłącznie o szmalcownikach, wydawaniu Żydów czy Żołnierzach Wyklętych jako bandytach – dodaje Kot.
– To zupełnie naturalne, że te dwa modele myślenia ze sobą konkurują. Pod warunkiem, że jednostronne myślenie nie przekłada się na publiczne instytucje, takie jak PISF. Ci, którzy chcą, by tak było, uważają obywateli za stado baranów i niedouków, którym trzeba w sposób wykładniczy tłumaczyć polską historię – podsumowuje.
Reklama.
Michał Szułdrzyński
Jeśli widzimy, że publiczne dotacje dostają dobre obrazy, które poruszają tematykę zabijania lub prześladowania Żydów przez Polaków - dość przypomnieć 'Pokłosie', 'Idę' czy nawet mające ten temat w tle 'Ziarno prawdy' - warto zapytać, co z produkcjami pokazującymi tę drugą część prawdy. Czy postaci Witolda Pileckiego, Ireny Sendler lub choćby Władysława Bartoszewskiego to zły materiał na filmy dotowane przez państwo?Czytaj więcej