
– Upór i dążenie do nawet najbardziej absurdalnego celu są chyba kluczem do życiowego spełnienia. W każdej dziedzinie. Kalkulowanie wszystkiego co się robi, zabija to spełnienie. Ale z drugiej strony nawet pasja i sztuka muszą opłacać się na tyle, by pozwalały na normalne życie, dawały czas dla rodziny i na odpoczynek – mówi Marcin Wyrostek, zwycięzca drugiej edycji "Mam Talent", który właśnie wydał swoją trzecią płytę – "For Alice".
REKLAMA
Rozmawiasz z żoną po angielsku?
Nie, ale oboje jak najczęściej staramy się obcować z tym językiem.
I dlatego swoją ostatnią płytę zadedykowałeś jej też po angielsku?
(śmiech) Tytuł brzmi tak a nie inaczej, bo zależało mi na dotarciu do jak najszerszej publiczności. Materiał, który na niej umieściliśmy, to muzyka instrumentalna. A muzyka instrumentalna ma często duży potencjał, by być jednocześnie transgraniczną. Ona po prostu nie ma granic. I chciałem by dla tej płyty granic też nie było.
W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że mogłeś kilka rzeczy w życiu odpuścić. Jakich?
Przede wszystkim pewnych ekstremalnych wyjazdów, działań. Takich, które wtedy wydawały mi się konieczne a dziś widzę jak wiele wtedy ryzykowałem.
Co na przykład?
Na przykład zdrowie. Zdarzało się, że jechałem na jakiś koncert zupełnie wykończony, z gorączką czy zapaleniem okostnej. Zapominałem nieustannie o spaniu, o tym, że czasem trzeba nie tylko od siebie wymagać, ale też o siebie zadbać.
Dlaczego?
Bo wierzyłem w to, że muszę szukać swojej szansy, takiego kluczowego momentu w życiu, który wszystko zmieni. Wierzyłem, że on gdzieś jest a ja muszę zrobić wszystko, żeby go znaleźć. I wykorzystać. Nie chciałem niczego przegapić.
Miałem takiego znajomego, który dostał się do jakiejś szkoły artystycznej w Hanowerze, ale okazało się, że ze względów finansowych nie może sobie pozwolić na podjęcie w niej nauki. Zostało to powiedziane na jego koncercie. Potem okazało się, że znalazł się ktoś, kto chce mu to sfinansować, kto chce być takim jego swoistym mecenasem. Ja szukałem, czekałem na coś podobnego.
Doczekałeś się?
Doczekałem się programu „Mam talent!”.
Usłyszałem o nim, zarejestrowałem się. Żeby było śmieszniej to w precastingu startowałem też dość nieprzytomny. Nad ranem wróciłem z jakiegoś nocnego wyjazdu, przespałem się dwie godziny i pojechałem walczyć o sukces. Pamiętam, że strasznie mi się nie chciało, ale pomyślałem sobie, że jak nie pojadę, to przez kolejnych dziesięć lat będę się zastanawiał „co by było, gdyby”.
I w sumie to się okazało, że mogłeś nic nie robić tylko trenować i czekać na ten program.
(śmiech) Tak, zasadniczo tak. Ale wydaje mi się, że mimo wszystko, na tym co się ze mną i wokół mnie działo, dużo skorzystałem. Życie nas kształtuje. Nie chodzi tylko o to, że każdy koncert, wyjazd, to okazja do poznania nowych, często inspirujących ludzi i historii. Gdyby nie wszystkie niepowodzenia i to długie oczekiwanie na szansę, moje pięć minut, pewnie też mniej bym to wszystko doceniał. Gdyby ten sukces przyszedł zbyt łatwo, nie miałbym świadomości ogromu życiowej szansy, jaką dostałem.
(śmiech) Tak, zasadniczo tak. Ale wydaje mi się, że mimo wszystko, na tym co się ze mną i wokół mnie działo, dużo skorzystałem. Życie nas kształtuje. Nie chodzi tylko o to, że każdy koncert, wyjazd, to okazja do poznania nowych, często inspirujących ludzi i historii. Gdyby nie wszystkie niepowodzenia i to długie oczekiwanie na szansę, moje pięć minut, pewnie też mniej bym to wszystko doceniał. Gdyby ten sukces przyszedł zbyt łatwo, nie miałbym świadomości ogromu życiowej szansy, jaką dostałem.
A dziś? Dziś już żyjesz inaczej?
Trochę spokojniej. Ale to też dzięki temu, że dziś działam już dużo bardziej instytucjonalnie. To znaczy, nie odpowiadam za wszystko sam. Mam zespół, ludzi, którzy ogarniają konkretne działki. Jest kierowca, który wozi nas busem...
Więc w drodze można spać.
Tak! Jest menadżer koncertowy, który odpisuje na maile, odbiera i wykonuje telefony. Jest księgowy, prawnik. Jest realizator dźwięku, światła. Dzięki ich obecności i pracy ja sam mam czas wolny, np. dla rodziny. Pewnie, że czasem zdarza się taka robocza zbitka – kilka dni, w trakcie których gramy jeden koncert za drugim, udzielamy wywiadów. Ale to trwa krótki, określony czas i jest przecież typowe dla tego zawodu.
Zawsze jest ogrom rzeczy do zrobienia, ale dziś ten komfort działania, tworzenia jest dużo, dużo większy.
A rodzinę zabierasz w trasę?
Raczej nie, bo też w trasie nie bardzo jest czas, żeby się zająć czymś poza graniem, próbami. W busie zawsze coś omawiamy, gramy, notujemy. Kiedy dojeżdżamy na miejsce zaraz trzeba się rozkładać, jest próba, chwila przerwy, potem koncert, spotkanie ze słuchaczami, pakowanie i znów w drogę. Rodzina i tak byłaby z boku. Żona patrzyłaby na mnie z widowni.
Wydawałoby się, że to wyjazd na jeden godzinny koncert, ale my czasem wyjeżdżamy jednego dnia o piątej a wracamy drugiego dnia, też o piątej.
Obecność żony, dziecka, tak jak ta wieloletnia walka o szansę, zmienia coś w Twoim życiu?
Zmieniła, zmienia. My teraz – ja i koledzy z zespołu – po prostu zawsze staramy się jak najszybciej wracać. Chcemy wracać. Jeśli nie musimy, nie nocujemy w hotelu. Jedziemy do domu po koncercie, często właśnie nocą, by na rano być już dla bliskich.
Nie kusi was impreza?
Żaden z nas chyba nie widzi nic fajnego w nocy spędzanej z dala od naszej drugiej, tej piękniejszej połowy. Ja tak zresztą mam od dawna. Swego czasu jeździłem sporo po świecie, poznawałem masę ciekawych ludzi, zwiedzałem piękne miejsca, ale w pojedynkę to naprawdę nie cieszy. Ja sobie wtedy zawsze myślałem „muszę zabrać tu Alę”. Żeby było fajnie, musimy być razem.
Ona zresztą też sporo dla mnie poświęciła. Planowała studia w Krakowie, ale przyjechała ze mną do Katowic. To nam bardzo ułatwiało wspólne życie, choć ja i wtedy miałem dla niej mało czasu, bo albo się uczyłem, albo ćwiczyłem, albo wyjeżdżałem.
To musi być niebywale cierpliwa kobieta.
Bardzo cierpliwa, niesłychanie. Nie ma nikogo innego tak cierpliwego na świecie. Jestem o tym przekonany. To jest dla mnie symbol cierpliwości, wyrozumiałości i zaufania.
Teraz mamy dla siebie już dużo więcej czasu, ale do czasu „Mam Talent” to czasem było wręcz absurdalne, że mnie tak ciągle nie było. Pamiętam, że kiedyś dałem sobie takie ultimatum – jak do końca 2009 r. nic się nie zmieni, to będę musiał przyznać, że coś jest nie tak i znaleźć sobie inną pasję, inną pracę. Bo w przeciwnym razie to moje granie byłoby egoizmem, na który pozwalam sobie kosztem bliskich.
Nawet sztuka musi się opłacać.
Musi, przynajmniej na tyle, by pozwalała też żyć, mieć czas dla rodziny, odpocząć.
Jak ktoś ma bogatych rodziców, stać go na dobry sprzęt i jeszcze lepszy start, na pewno jest łatwiej. Choć z drugiej strony ta łatwizna wiele odbiera. Spotykałem na różnych festiwalach takich ludzi. Grali od dwóch, trzech lat, mieli sprzęt o wartości kilkudziesięciu tysięcy euro. I oni wszyscy mówili coś w stylu „wiesz, ja dziś gram, ale nie wiem jak będzie jutro, bo mi się to trochę nudzi”. Jak słyszałem takie opowieści stojąc z tym moim akordeonem, który mi się w reku rozsypywał, to myślałem sobie „dlaczego nie ja?”.
Dlaczego nie ty miałeś bogatych rodziców?
Miałem cudownych rodziców, ile mogli to mi pomogli, ale trzeba było też sobie jakoś radzić.
Za to miałeś pasję, która – im trudniejsza w realizacji – tym więcej sprawia radości.
No właśnie i ja też tak myślałem, zwłaszcza po „Mam talent!”. Po pierwsze, gdyby sukces przyszedł szybko i łatwo, nie umiałbym go tak dobrze wykorzystać. Poza tym jak coś jest długo niedostępne to gdy się to dostanie, ma dużo lepszy smak...
A Ty się czujesz bardziej artystą mainstreamowym czy niszowym?
Dwa w jednym. Ale kluczem w moim przypadku nie jest mainstreamowość, zrobienie takiego masowego przewrotu. Robię, gram to, co czuję i tak jak czuję. To jest moim kluczem działania.
Niszowy jest na pewno akordeon, ale z drugiej strony duży jest popyt na tę moją instrumentalną muzykę. To najlepszy dowód na to, że publiczność potrzebuje rzeczy innych, świeżych. Nowych emocji, bo muzyka to są przecież najprawdziwsze emocje. Tak powstał nasz zespół, tak powstaje to, co gramy, tak też udaje nam się nawiązywać współpracę z innymi orkiestrami. A skoro nasza twórczość ma tak szeroki zasięg, to znaczy, że publiczność też jest wrażliwa. I nie można jej zapychać tylko tym, co zostanie wyprodukowane zgodnie z kryteriami „to się sprzeda”.
Dlaczego padło na akordeon?
Mam go w genach (śmiech). Mój tata był pierwszym akordeonistą w rodzinie.
Tak dla rozrywki?
Nie, tato chciał grać zawodowo. Bardzo chciał i nawet uprosił o to dziadka. Dziadek sprzedał krowę i kupił mu ten akordeon. A krowa była majątkiem na gospodarstwie, więc to duże poświęcenie (śmiech). I tata grał, grał na jakichś imprezach, uczył się w szkole muzycznej. Ale potem dziadek miał wypadek, tata jako najstarszy z dzieci musiał więc tę artystyczną edukację przerwać i podjąć się takich konkretniejszych prac. Ale muzyka towarzyszyła mu do końca życia.
I przekazał pasję Tobie?
Podobno jak się urodziliśmy – ja i siostra – to tata patrzył nam na rączki. U mnie stwierdził „Marcin to będzie akordeonista” a siostra miała długie palce, więc stwierdził, że to będzie pianistka. I tak to się już potoczyło.
Apropos, wczoraj w Gdyni, po koncercie, spotkałem jednego ze swoich pierwszych słuchaczy.
To znaczy?
To dość zabawna historia. Swój pierwszy koncert dałem jak miałem może z pięć lat. Tato mnie nauczył jakiejś piosenki i któregoś razu zagrałem ją na tym swoim małym akordeonie właśnie w przedszkolu. Po wszystkim odebrała mnie siostra, po drodze do domu zaszliśmy do cukierni. Pan w cukierni, kiedy zobaczył ten mój akordeonik, zapytał czy potrafię na nim grać, więc ja mu odpowiadam, że tak, no i oczywiście zagrałem. Tak mu się spodobało, że dostaliśmy po jakimś ciastku... I co się okazało? Okazało się, że ten pan, który był wczoraj na koncercie, to był właśnie ten właściciel cukierni, który dał nam ciastka. To się wszystko działo w Jeleniej Górze a on teraz mieszka w Trójmieście. I przyszedł na mój koncert, poznał mnie. Śmieję się, że to był mój pierwszy pracodawca a moja siostra – mój pierwszy menadżer.
Podobno do jednej z piosenek na „For Alice” zainspirowała Cię wojenna historia galicyjskiego klezmera. Pasjonujesz się też historią?
(śmiech) To dlatego, że kiedyś spotkałem Jacka Cygana, który wręczył mi swoją książkę. Nazywała się „Klezmer. Opowieść o życiu Leopolda Kozłowskiego – Kleinmana”. I tam, w niej, była taka historia: Kozłowski ze swoim zespołem został schwytany w lesie przez Niemców. Chcieli ich rozstrzelać, ale klezmer uprosił, żeby przed egzekucją mogli zagrać jeszcze parę dźwięków. I zagrali. Tak pięknie, że Niemcy im darowali życie. A grali wtedy m.in. utwór „Ostatnia niedziela”. To mnie bardzo poruszyło, więc moja aranżacja była emocjonalna. Ale równie emocjonalnie odebrano ją na koncertach.
Co jeszcze Cię inspiruje?
Stylistycznie, to co jest na płycie, to są też moje refleksje na temat muzyki w ogóle, temperamentu, który mam, atmosfery w której wyrosłem. Są na niej też elementy góralskiego folkloru, bo moje korzenie gdzieś tam właśnie z gór płyną. Jest muzyka ludowa, bałkańska. W końcu jest tango, z którym się stykam już przecież od wielu, wielu lat w swojej twórczości. „For Alice” to jest w ogóle takie podsumowanie wiedzy, doświadczeń, tego, co mam.
A masz...?
Wiele z tego, czego chciałem. Wszystko w życiu ma swój czas. Jak masz jakiś cel, pomysł na siebie, nawet jeśli on jest nie do końca uświadomiony. Jeśli działasz właśnie po to i właśnie tak, by ten cel i to marzenie się spełniło, to musi się spełnić. Jeśli tylko naprawdę tego chcesz.
Patrząc dziś trochę wstecz, na te wszystkie trudności, które miałem po drodze do celu, a mam wrażenie, że od zawsze miałem mocno pod górkę, jestem tego pewien. Myślałem sobie czasem – jestem chyba skazany na skuchę, ale próbowałem dalej. Aż się udało. Upór i dążenie do nawet najbardziej absurdalnego celu jest chyba kluczem do życiowego spełnienia. W każdej dziedzinie.
Masz jakiś utwór, który jest Ci szczególnie bliski?
Numer trzy z płyty „For Alice”. Zadedykowałem go mojemu tacie. Wszystko, co w moim życiu ma związek z muzyką, wydarzyło się właśnie dzięki niemu. A w tym roku go już zabrakło.
Wzruszasz się grając go na koncertach?
Zdarza się, tak zdarza się. Czasem nawet nie jestem w stanie zapowiedzieć tego kawałka... Ale to dobrze. Muzyka to są emocje i tego się nie da, nie można nawet próbować powstrzymać.
Napisz do autorki: malgorzata.golota@natemat.pl
