Wszystko co o niej mówią, to prawda. Pierwsza dama polskiego biznesu, przedsiębiorcza Polka, nasza marka narodowa. Zawsze, kiedy w rozmowie padało jej nazwisko, koledzy z branży kiwali z uznaniem głową. - To bardzo mądra kobieta - mówili. - Ma klasę. I charakter. Robi nam świetną promocję za granicą.
Dr Irena Eris zaczęła budować światowe imperium kosmetyczne w malutkim zakładziku. Choć wtedy sama jeszcze tego nie podejrzewała. Był '83 rok, pustki na sklepowych półkach i gospodarka centralna. Prywatny biznes w zasadzie nie istniał. Ona, świeżo po studiach doktoranckich, wróciła do kraju z dyplomem Uniwersytetu Humboldta i głodna naukowych sukcesów.
Zaczęła pracę w Zakładzie Badawczo-Wdrożeniowym warszawskiej Polfy, ale szybko dopadła ją frustracja. Jej dyplom z farmacji, znajomość języków i dobre pomysły okazały się nikomu niepotrzebne. Rozczarowanie szybko przekuła w działanie. Zrezygnowała z etatu i za pożyczone od rodziców pieniądze otworzyła własny biznes. Niewielki, bo ówczesna władza nie tolerowała prywaty. Założyła małe laboratorium, produkując w nim na początku jeden rodzaj kremu. Początki były ciężkie: trzeba było przebrnąć przez skostniałą biurokrację, przekonać do siebie urzędników, sprzedawców i klientów, zorganizować opakowania i ściągnąć dostawców, bo ci krajowi nie byli zbyt rzetelni... Kłód pod nogami Irena Eris miała nadto. W przeskoczeniu ich pomógł mąż, Henryk Orfinger. Ona tworzyła i produkowała, on wziął na siebie zarządzanie i biurokrację.
I tak jest również dziś. Zmieniła się tylko skala ich wspólnego przedsięwzięcia: marka Dr Irena Eris ma dziś niezachwianą pozycję na polskim rynku. Ten z czasem zrobił się zbyt ciasny i trzeba było poszukać perspektyw rozwoju za granicą. Z sukcesem: dziś firma jest obecna na ponad czterdziestu światowych rynkach. Kosmetyki Ireny Eris kochają Azjatki, Ukrainki, Francuzki, Nowozelandki, Brytyjki, Amerykanki...
A ona sama? Doczekała się tytułu Perły Biznesu, Wybitnego Polskiego Eksportera, Marki Polskiej Gospodarki i długiej listy innych zaszczytów. Ale na salonach bywa rzadko, nie pociąga jej szklany ekran. Skupia się na tym, co daje jej satysfakcję: na firmie i pracy naukowo-badawczej. Ma swój osobisty wkład w każdy kosmetyk, który wychodzi z fabryki w podwarszawskim Piasecznie. A potem jedzie w świat.
Polka czy już obywatelka świata?
Normalna kobieta, której udało się stworzyć coś, co daje jej satysfakcję. Raczej nie myślę w tych kategoriach, choć oczywiście jestem Polką. Zresztą, nie wyobrażam sobie życia nigdzie indziej. Tu czuję się dobrze, tu mam swoje korzenie, rodzinę i przyjaciół...Wyrwanie z tego środowiska nie byłoby dla mnie dobre. Ale to są indywidualne preferencje, nie uważam ich za żaden wyróżnik. Niektórzy mają bardziej kosmopolityczne spojrzenie, są „obywatelami świata”. Ludzie dzisiaj dużo podróżują i przekonują się, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Naprawdę, nigdy nie myślałam o tym, żeby się przenieść za granicę. A więc jednoznacznie: Polka.
Za to firma, którą Pani założyła, jest już światowa. Dr Irena Eris to kosmetyczne imperium. Ale do legendy przeszła historia o tym, jak tworzyła Pani pierwsze kremy w domowej kuchni, jeszcze w szarej PRL-owskiej Polsce...
Gdybym miała pracę, która dawałaby mi satysfakcję, to pewnie pracowałabym tam do dziś. Wcale nie myślałam o wielkim biznesie, bo się na tym nie znałam. Te początki był trochę takie... nieświadome.
Decyzja o porzuceniu etatowej pracy w Polfie kosztowała mnie sporo stresu i nieprzespaną noc. Ale chciałam sama stworzyć miejsce, w którym byłabym czynna do końca swojego życia zawodowego. Wcale nie marzyłam o czymś wielkim. Marzyłam o malutkim laboratorium, w którym wykorzystam swoją wiedzę i przekuję ją w satysfakcję zarówno klienta, jak i swoją. Chciałam prowadzić to małe laboratorium w swoim zaciszu i żeby nikt mi nie przeszkadzał. Wtedy to było nieoczywiste. Na tle innych krajów wschodnich Polska i tak była wyjątkiem, bo prywatny biznes prawie nie istniał. Nie mówiło się o tym, żeby ktoś pomagał - byleby tylko nikt nie przeszkadzał.
Walczyłam o przetrwanie. Dopiero po '89 roku, kiedy przeszliśmy do gospodarki rynkowej, sytuacja radykalnie się zmieniła. Wtedy zobaczyłam przed sobą perspektywy. Ta przedsiębiorczość, która wcześniej była ledwo tolerowana, nagle stała się siłą napędową polskiej gospodarki. Przedsiębiorca już nie wyzyskiwał, tylko płacił podatki i tworzył miejsca pracy. Podejście do biznesu zmieniło się o 180 stopni. I wtedy zaczęłam coraz śmielej, i coraz więcej marzyć o rozwoju własnej firmy.
Właśnie. Po '89 roku, kiedy otworzył się rynek, Polki zaczęły korzystać z kosmetyków zagranicznych marek, wreszcie miały do nich dostęp. Czym konkurowała z nimi mała, polska firma?
Nagle Polska znalazła się w zupełnie innym otoczeniu, niż dotychczas. Nie było specjalistów, którzy palcem mogli wskazać, jak funkcjonować w otoczeniu wolnorynkowym. Nawet wyższe uczelnie ich nie kształciły. '89 rok był zaskoczeniem i wiele firm to odczuło.
Ja byłam w tej komfortowej sytuacji, że i tak wcześniej nie mogłam zwiększyć produkcji. Nie chciałam wyrastać na dużą firmę - bo to było źle widziane. Natomiast popyt na moje kosmetyki był większy, niż ich podaż. Właściwie za nim nie nadążałam. Ten '89 rok uwolnił mój skrępowany potencjał rozwojowy (śmiech). Kupiliśmy grunt i wybudowaliśmy fabrykę z prawdziwego zdarzenia, która później się rozbudowywała coraz bardziej i bardziej, przez pączkowanie.
A marketing? Był potrzebny, czy Polki już dobrze znały Irenę Eris?
Ani trochę. I całe szczęście, bo mnie kompletnie nie było wtedy stać na reklamę. Reklama i marketing, w obecnym znaczeniu, w Polsce nie istniały. Po co? Skoro na półkach brakowało wszystkiego? Był za to "marketing szeptany", o którym dzisiaj marzy każda firma. Czyli: kobieta powiedziała innej kobiecie, że kupiła sobie dobry krem.
Okazało się, że dzięki temu znajomość mojej marki jest bardzo dobra. Krzywa sprzedaży poszybowała w górę, prawie pionowo. I to w momencie, w którym wielkie koncerny weszły na rynek. To bardzo dziwne, bo do dzisiaj 50 proc. rynku kosmetycznego w Polsce pozostaje w rękach polskich producentów. Duże koncerny były zaskoczone, że nie udało im się po dwóch, trzech latach zdominować naszego rynku - tak jak udało im się to wszędzie indziej.
Przecież nie jesteśmy tak bardzo przywiązani do marek narodowych...
Nie jesteśmy. Niestety. Za to Polki od zawsze ceniły i nadal cenią sobie jakość polskich kosmetyków. Na tym polu nie mamy się czego wstydzić i zawsze tak było. Nawet w PRL-u działały państwowe fabryki: Pollena, Uroda, Celia... Ale to było jeszcze w czasach gospodarki planowej, która nie zwracała uwagi na popyt i zapotrzebowanie klienta. Trzeba było wyprodukować tyle i tyle, koniec i kropka. A to, że był klient i on chciał kupić jeszcze więcej, nie mieściło się w ówczesnym systemie.
Zaczynała Pani, kiedy półki w sklepach jeszcze świeciły pustkami. Dziś to światowe imperium kosmetyczne, obecne w czterdziestu krajach. Przypomina to historię innej sławnej Polki, Heleny Rubinstein...
Jest wielu innych Polaków, którym udał się biznes za granicą. Max Factor był Polakiem...
Nivea też ma polskie korzenie...
Właśnie. Podobnie Philippe Patek, który wyemigrował do Szwajcarii i tam zaczął produkować luksusowe zegarki. Takich przykładów jest więcej. To my o nich nie pamiętamy, nie zagłębiamy się w gospodarcze korzenie...
Wojciech Inglot też dobrze sobie radzi za granicą. Jest silną konkurencją?
Przede wszystkim, Wojciech Inglot jest inną konkurencją. On działa w kosmetyce kolorowej, która jest łatwiejsza w odbiorze. Kolor widać od razu, można wypróbować, dobrać odcień i już po chwili widać, czy pasuje czy nie. Do kosmetyków pielęgnacyjnych trzeba mieć zaufanie i trochę poczekać na efekty ich działania. Klient najczęściej sięga po markę, którą już zna. Tu jest trudniej. Ale to godne podziwu, jak Inglot zaistniał poza Polską. Znalazł swój model sprzedaży na stoiskach firmowych, a teraz inni próbują go naśladować.
W kolejce stoją już kolejne firmy, którym marzy się podbój globalnych rynków. Dla nich pierwsze wyzwanie to nazwa: prosta, najlepiej bez polskich głosek, żeby brzmiała mniej „swojsko”. Czy Amerykanki, Rosjanki czy Brytyjki mają kłopot z wymówieniem nazwy Dr Irena Eris?
Nie mają, myślę, że jest w miarę prosta. Ale rzeczywiście, marka powinna mieć łatwą wymowę i percepcję dla zagranicznego klienta. Natomiast zaistnienie na rynkach zagranicznych wcale nie jest proste. Wiąże się z dużymi kosztami i ciężką pracą. Trzeba pamiętać, że konkurencja nie czeka z otwartymi ramionami. Ale kiedy rodzimy rynek staje się zbyt ciasny, to eksport jest jedyną drogą rozwoju dla firmy.
Poza chwytliwą nazwą, czego jeszcze trzeba żeby odnieść sukces na globalną skalę?
Przede wszystkim: dobrego produktu. Innowacyjnego, który wnosi coś nowego na rynek. I po drugie: jest wysokiej jakości i bezpieczny. Producent musi mieć stuprocentową pewność, że to, co deklaruje jest prawdą. I musi umieć przekonać do tego klienta. To cały, złożony proces. Jako nieliczni posiadamy własne Centrum Naukowo-Badawcze, skąd wywodzą się receptury naszych kosmetyków, oparte na autorskich odkryciach naukowych. Przeprowadzamy testy in vitro, in vivo i ex vivo, a w przypadku części kosmetyków: nawet zaawansowane testy kliniczne. Nie możemy opierać się tylko na deklaracjach dostawców, stąd laboratoria i kontrole jakości surowców. Musimy być pewni tego, co oferujemy klientom.
A pierwsze trudności na zagranicznych rynkach? Co wspomina dziś Pani z uśmiechem na ustach? Albo co podnosi Pani ciśnienie?
Och, było kilka takich momentów. Pamiętam, jak w '88 roku przyjechała do nas kobieta, która prowadziła salon kosmetyczny w Beverly Hills. Chciała importować nasze wyroby. Była kosmetyczką, więc znała temat i miała zaufanie do naszych kosmetyków. Zresztą, też była Polką z pochodzenia. A my? Nawet nie śniliśmy o eksporcie. Przekonała nas i podpisaliśmy kontrakt. Zaczęliśmy eksportować do Stanów. Byliśmy tak szczęśliwi, że nasze produkty są w takim miejscu, to było nierealne i nieoczekiwane... Brak słów, po prostu. Cała załoga zrobiła sobie takie koszulki: „Official Supplier to the USA” i później długo, długo w nich chodziła.
Już w latach '90, kiedy staliśmy się dojrzałym przedsiębiorstwem, powstał osobny dział eksportu. Najpierw był jednoosobowy. Dzisiaj, po latach to już grupa osób, która pracuje z zagranicznymi kontrahentami i kooperuje z naszymi partnerami w ponad 40-stu krajach.
Któreś kraje są specjalnie ważne? Z biznesowego punktu widzenia albo zwykłego sentymentu?
Każdy jest ważny, wszystkie się różnią. Dla mnie Azja to ciekawy rynek. Jest duża, ale jednocześnie taka odległa i egzotyczna. Eksportujemy też profesjonalne kosmetyki do Nowej Zelandii, są bardzo cenione. Kraje arabskie i Bliski Wschód - tam dziś trzeba być. Metka „made in Poland” jest im obojętna: ani nie pomaga, ani nie przeszkadza. Dla odmiany, w Europie Zachodniej różnie z tym bywa. Tutaj wciąż panują stereotypy, że Polska to ten kraj zza Żelaznej Kurtyny. Są one obalane, ale bardzo powoli. To jest proces, który zachodzi w ludzkich głowach. A trzeba pamiętać, że na wizerunek marki oddziałuje wizerunek całego kraju, z którego ona pochodzi. Właśnie dlatego ważne jest, żeby pokazywać jacy jesteśmy dynamiczni, że się rozwijamy i świetnie stoimy gospodarczo.
Kraje Zachodniej Europy są nam najbliższe, bo mamy wspólne przepisy i wszyscy jesteśmy w Unii Europejskiej. Nie ma dodatkowych barier formalnych. Dla odmiany, w Iranie zakończyliśmy właśnie certyfikację kosmetyków, która trwała dwa lata. Takie są procedury, pochłaniają i pieniądze i czas. Dlatego ekspansja zagraniczna to nie jest wcale prosta sprawa. Spore koszty wiążą się z marketingiem i reklamą. Prosto licząc: jeśli sprzedajemy w ponad 40 krajach, to w każdym z nich musimy zapłacić za wsparcie marketingowe.
Ponoć polscy kosmetolodzy pod Pani kierownictwem wprawili w osłupienie zagraniczną konkurencję, bo jako pierwsi na świecie wprowadziliście kwas foliowy do kosmetyków...
Kwas foliowy to było coś niesamowitego: odkryliśmy, że rekonstruuje uszkodzenia DNA. Sami byliśmy pod wrażeniem własnych dokonań. Pojechaliśmy z tym odkryciem na międzynarodowy kongres genetyków i specjalistów od DNA, żeby im zaprezentować wyniki badań. Zjazd odbywał raz na trzy lata, więc wszystko organizowaliśmy w pośpiechu. Po czym wróciliśmy i chcieliśmy opatentować to nowe zastosowanie kwasu foliowego. Ale okazało się, że straciliśmy zdolność patentową, bo już opowiedzieliśmy o nim publicznie (śmiech). To była cenna nauka na przyszłość.
Później, jako pierwsi w Europie, zastosowaliśmy witaminę K w kosmetykach. Wprowadziliśmy telomery, równolegle z Nagrodą Nobla, która została przyznana właśnie za telomerową teorię młodości. Skracanie telomerów prowadzi do śmierci komórki. Naukowcy badali je w obszarze antynowotworowym, a myśmy prowadzili badania nad przedłużeniem telomerów w kontekście kosmetologii.
Odkrywamy nie tylko nowe substancje, ale i nowe technologie, np. sposób, w jaki substancje przenikają przez skórę. Mamy apteczną serię kosmetyków, Dr Irena Eris Clinic Way, w której wykorzystaliśmy opatentowane przez nas nośniki: wnikają w głębokie warstwy skóry, do środka komórki. W ostatnich trzech latach zgłosiliśmy osiem wniosków patentowych, ale niestety – postępowanie patentowe jest bardzo długie, bardzo wnikliwe i trwa kilka lat. Czekamy na rozstrzygnięcia. Mamy już jedno pozytywne.
Chciałam zapytać o inne spektakularne sukcesy , ale mogę tylko powiedzieć, że pod względem innowacji i odkryć naukowych nie odbiegacie od światowej czołówki...
Nie. I muszę powiedzieć to z dumą i pełnym przekonaniem. Jesteśmy bardzo innowacyjną firmą. Zresztą, te innowacje mamy zaszyte w genach. Poszukujemy nowych substancji, związków, jeździmy na światowe kongresy naukowe z wynikami naszych badań i publikujemy je w prasie zagranicznej, głównie w czasopismach z tzw. listy filadelfijskiej. To po prostu najbardziej prestiżowe czasopisma naukowe na świecie, np. Science. Jesteśmy już rozpoznawani jako "ekipa z Polski". To nowość, tego nigdy dotychczas nie było. Właśnie w ten sposób, na ile tylko starcza nam możliwości, kreujemy wizerunek innowacyjnej Polski.
Guerlain to jedna z najbardziej ekskluzywnych marek. Jej założyciel w 1954 roku utworzył elitarny klub Comité Colbert. Czym Irena Erisa zapracowała sobie, żeby dołączyć do światowego grona najlepszych, w towarzystwie Diora, Chanel i Hermèsa?
Comité Colbert zrzesza najlepsze marki: głównie francuskie, bo to wciąż Francja jest światową kolebką luksusu. Najdroższy szampan, najlepsi designerzy, luksusowe obrania i kosmetyki. Crème de la crème. Najlepsi z najlepszych.
Kiedy dostaliśmy zaproszenie, to był spory szok. Odebraliśmy je z niedowierzaniem. Do Comité Colbert nie można się dostać, tam się jest zapraszanym. Docenili całą naszą działalność: innowacje, jakość produktów, szereg wartości, które wyznajemy i które są wspólne dla członków klubu. Najpierw zapytali, czy się zgadzamy na członkostwo. Jak to?! No oczywiście, że się zgadzamy! Proces analizy przed przyjęciem nas do Comité Colbert trwał kilka miesięcy i na koniec wszyscy członkowie musieli wyrazić jednomyślna zgodę. Aha, i potrzebowaliśmy dwóch członków wprowadzających...
Jakich?
Hermès i Chanel. Lepiej chyba nie mogło być. Uważam, że to naprawdę pięknie. Ostatnio obchodziliśmy 60-lecie Comité Colbert w Wersalu. Członkostwo w tym klubie wiąże się głównie z prestiżem, nie mam z tego większych profitów. Ale mam potwierdzenie: marka Dr Ireny Eris stoi na najwyższym poziomie. Jesteśmy jedyną firmą kosmetyczną w Comité Colbert, która nie wywodzi się z Francji - i przy tym jedyną marką z Polski. Dla mnie to ukoronowanie marzeń. Nigdy nie przypuszczałam, że to wszystko zajdzie tak daleko...
W takim razie trzeba określić nowe cele...
Mam ich jeszcze sporo. Chcę, żeby eksport był dużo większy i intensywniejszy niż dotychczas. Mamy dużo większy potencjał. Ale to pociąga za sobą czas, koszty, duży wkład pracy. Nic nie przychodzi od razu.
Czym Włoszki, Francuzki czy Azjatki różnią się od polskich konsumentek? Mają bardziej lub mniej wymagające gusta?
Anatomia i fizjologia skóry jest wszędzie jednakowa. Nieważne: Azja, Afryka czy Stany Zjednoczone. Natomiast gusta się różnią, faktycznie. Azjatki kochają te kosmetyki, które rozjaśniają i wybielają im skórę. To absolutny priorytet. I cenią lżejsze produkty, lekkie konsystencje. Kraje arabskie mają raczej wymagania co do zapachu: lubią te cięższe, orientalne.
We mnie największe zdziwienie budziło to, że na Bliskim Wschodzie jest tak duże zapotrzebowanie na kosmetyki pielęgnacyjne. Tam naprawdę kobiety o siebie dbają. Mimo, że Arabki noszą czadory i chusty – i często widać im tylko umalowane oczy - to wielką wagę przykładają do zdrowia, do pięknej skóry. Eksportujemy tam dermokosmetyki Pharmaceris, które są tam bardzo popularne.
Zawsze myślałam, że w kosmetykach „gra” nie tylko jakość i działanie. Musi być cała otoczka marketingowa, bo ponoć każda marka opowiada jakąś historię. Jaką historię opowiada Dr Irena Eris?
Marketing jest ważny. Ale nie tylko on. Poza jakością i działaniem, liczy się zapach, opakowanie, cały szereg czynników. Zresztą, kosmetyki to specjalny rodzaj produktu. Dr Irena Eris to cała idea. Filozofia holistycznego podejścia do piękna, która opiera się na synergii innowacyjnych, luksusowych kosmetyków, profesjonalne pielęgnacji w Kosmetycznych Instytutach i wypoczynku w ekskluzywnych Hotelach SPA. Współpraca tych filarów pozwala nam stworzyć wyjątkowy i unikalny świat marki Dr Irena Eris, w którym kobieta czuje się piękna, zadbana i spełniona. Ale moja marka nie opowiada szczególnej historii. Czasami sięgam do źródeł, czyli: skąd się wzięłam. Mówię, że zaczynałam w latach '80 od zera, z maleńkim laboratorium i pomógł mi łut szczęścia...
Czyli jednak. Opowiada Pani historię: od zera do kosmetycznego imperium... American Dream.
(śmiech) No tak. Właściwie można tak powiedzieć.
Rozmawiamy o polskich firmach, które odniosły globalny sukces, więc muszę zapytać: czy Irena Eris płaci podatki w Polsce?
Oczywiście! Jakże by inaczej?
Co jeszcze daje gospodarce taka firma: tak duża, o globalnym zasięgu?
Podatki i zatrudnienie to oczywistość. Poza tym, zmieniamy stereotypowy sposób myślenia o Polsce na świecie. Dlaczego? Jesteśmy marką, która odniosła sukces. Polską marką. Z polskimi korzeniami, tutaj produkujemy , tutaj się rozwijamy... Pokazujemy, że to inny kraj, niż 25 lat temu. I polskie firmy też mają się czym pochwalić.
Przyjeżdżają do mnie kontrahenci z całego świata, często po raz pierwszy są w Polsce. I widzę ich zdziwienie, że ten kraj tak wspaniale wygląda. Robią wielkie oczy, co mnie ogromnie uszczęśliwia.
Ma Pani oficjalnie nadany przez wicepremiera Pawlaka tytuł Ambasadora Polskiej Gospodarki...
I to mnie bardzo zobowiązuje.
Do czego?
Moja firma ma być przykładem, którym Polska się szczyci. I wydaje mi się, że robi to dobrze. Reprezentuję Polskę taką, jaką być powinna widziana. Dynamiczną, rozwojową, innowacyjną. W tym kierunku przecież idziemy, prawda?
Patronem akcji "Polski biznes za granicą" jest KGHM Polska Miedź SA.