Niemiecki wywiad wie, że w Smoleńsku nie doszło do katastrofy, a zamachu zorganizowanego przez rosyjskie służby? Tak twierdzi niemiecki publicysta Jürgen Roth, którego w niedzielę chętnie cytują prawicowe media znad Wisły. "Już przed pięcioma laty pojawiły się zwiastuny rosyjskiej polityki agresji. 10 kwietnia 2010 roku spadł w rosyjskim mieście Smoleńsk samolot wojskowy, zabijając 96 osób znajdujących się na pokładzie" - pisze Niemiec, zapowiadając premierę swojej nowej książki.
Wiele pytań, mało odpowiedzi...
"Czy to był tragiczny wypadek, czy też zamach – jak utrzymują nie tylko źródła w BND?" - pyta Jürgen Roth reklamując swoją wchodzącą za kilka dni do księgarń książkę, w której sporo uwagi ma poświęcać działaniom Rosji na Starym Kontynencie. Między innymi zestawiając katastrofę smoleńską z zestrzeleniem przez Rosjan malezyjskiego samolotu pasażerskiego, do którego doszło latem ubiegłego roku nad okupowanym terytorium Ukrainy.
Słowa to wywołały w weekend wielkie poruszenie w prawicowych mediach związanych z osobami takimi, jak Cezary Gmyz i bracia Karnowscy. Portal tych ostatnich informuje, że Jürgen Roth miał zdradzić Witoldowi Gadowskiemu, iż jego źródła z Bundesnachrichtendienst (czyli niemieckiego wywiadu) miały informacje o rzekomym zamachu w Smoleńsku zdobyć od źródeł w służbach izraelskich.
Niemiecki "Trotyl"
I pomimo wielu niedopowiedzeń ze strony Rotha, te doniesienia mogłyby stać się podstawą do nowego trzęsienia ziemi w sprawie katastrofy smoleńskiej. Gdyby nie fakt, iż Jürgen Roth to publicysta uchodzący za Odrą za równie wiarygodnego, co zafascynowani nim polscy dziennikarze, którzy co kilka miesięcy wymyślają nową spiskową teorię.
Fani Rotha znad Wisły przemilczają, że w swojej wieloletniej karierze równie wiele czasu poświęcać musiał on na przygotowywanie nowych publikacji, co i sprawy sądowe, które przeciwko niemu wytaczano. I które przegrywał, tracąc przy okazji sporo z pieniędzy zarobionych na swoich książkach na wypłatę zasądzonych odszkodowań dla osób, które opisywał.