
Reklama.
A w dużym skrócie, było tak. Kiedy w piątek odbierałam na Stadionie Narodowym pakiet startowy, dopadły mnie duże emocje. Nagle, zaczęłam dostrzegać wokół wyłącznie mocno "wybiegane" sportowe sylwetki, a w głowie rosła panika. Modliłam się, żeby - mimo zastraszających prognoz - jednak na niedzielę zaświeciło słońce. I tak też się stało! W wyniku ruchów wykonywanych na kilku zegarkach (żeby nie zaspać i nie przegapić zmiany czasu) wstałam o 5.00 rano, miałam więc naprawdę bardzo duuużo czasu, żeby… jeszcze bardziej się zdenerwować ;-)
Na miejsce startu 10 PZU Półmaratonu Warszawskiego dotarłam nieprzytomna ze strachu i z bolącym brzuchem. Poza strajkującym żołądkiem, bolało mnie jeszcze wiele części ciała, ale - pomna felietonu Tomasza Lisa - tłumaczyłam sobie, że to wszystko psyche i nie ma się czym przejmować. Pomogło! Pierwsze pięć kilometrów to była czysta przyjemność. Wokół wielu kibiców i jeszcze więcej uczestników. Wszyscy uśmiechnięci i entuzjastyczni. Dałam się ponieść tej atmosferze, w wyniku czego moja średnia na kilometr spadła sporo poniżej 5.45 min. A Trener przewidział dla mnie inną strategię, czyli pomiędzy 6.10 a 6.24.
Moja niesubordynacja została ukarana już na piętnastym kilometrze. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że to chyba niemożliwe. Że mam biec jeszcze tyle czasu, a najgorsze wciąż przede mną: długi podbieg pod górę na 18-19 kilometrze! Tam stoczyłam prawdziwą walkę ze sobą! Co mi pomogło? Czekająca na mnie na mecie Córeczka :) Po prostu wiedziałam, że musi się przekonać, że Mama dała radę! I zrobiłam to! Pierwszy raz w życiu przebiegłam ponad 21 km. Mój magiczny czas to 2 godziny 22 minuty 22 sekundy, co uplasowało mnie na 2319 miejscu spośród 15 tysięcy biegaczy. Całkiem nieźle. Moja Córka z dumą nosi teraz mój medal :)