– Polska została bardzo wymęczona w XX wieku, nie dziwie się więc, że każdy Polak przechodził traumę. Dlatego z tym właśnie wojuję, od tego jest moja kampania w Londynie. Chcę Polakom powiedzieć: „Nie bójcie się, potraficie” – mówi naTemat Jan Żyliński, bohater "ostatnich dni", który wyzwał Nigela Farage'a na pojedynek. W obronie dobrego imienia swych rodaków na Wyspach.
Na to wygląda. Polskie i zagraniczne media zapewne nie dają Panu spokoju?
Fakt, ostatnio przez 10 godzin dziennie udzielam wywiadów. Ale czekałem co najmniej pół wieku, żeby robić to, co robię. Wiele lat temu założyłem firmę, powoli się dorabiałem; dalej prowadzę biznes, ale już mnie to nudzi. Nowy kierunek w moim życiu zaczął się wraz z ufundowaniem przed rokiem Pomnika Złotego Ułana w Kałuszynie. To mnie zmotywowało do dalszych działań. Więc robię to dalej.
Jako rodowity londyńczyk mógł Pan przez lata obserwować stosunek Brytyjczyków do Polaków. Co przelało czarę goryczy?
W sumie była to drobna rzecz, mianowicie to, że Nigel Farage, przywódca brytyjskich nacjonalistów stwierdził, że korki na autostradzie były winą imigrantów. To był ten magiczny moment, niby nic wielkiego. Ale Farage się w moich oczach skompromitował, zrobił z siebie faceta – grzecznie mówiąc – niesłychanie subiektywnego. Pomyślałem sobie: „koniec”. Krzyżyk przy jego nazwisku.
Nie uważa Pan, że Brytyjczycy mają swoisty kompleks polskości? Po wojnie nawet polscy generałowie, którzy walczyli u boku aliantów, musieli tam ciężko zarabiać na chleb...
Wie Pan, wielu z nich znałem. Niektórzy pracowali nawet na zmywaku. To, o czym teraz mówimy, że nasi rodacy wyjeżdżają do Wielkiej Brytanii do najgorszej pracy, nie jest niczym nowym.
Ale dlaczego od mniej więcej 70 lat Brytyjczycy mają z nami problem?
No cóż, dużo nas ostatnio tu przyjechało. Gdyby do Polski przyjechało milion Anglików, który nie praktycznie nie znaliby naszego języka, jak byśmy zareagowali? Jak Polacy reagują na obecność Ukraińców? Podobnie. To się dzieje w każdym narodzie, w każdym państwie, w przypadku napływu tzw. obcego elementu. Sporo czasu potrzeba, aż przybysze nauczą się języka, kultury, obyczajowości, słowem: zintegrują się.
Tak jak było w moim przypadku. I nagle przyjechał następny milion. Poza tym, zawsze jest problem podskórny. Mimo że mówię płynnie po angielsku, chodziłem do jednej z najlepszych szkół w kraju, zawsze czułem „szklany sufit”. Że nigdy nie będę należał do tzw. establishmentu.
Po wojnie nasza emigracja tworzyła elity w Londynie. Tyle, że były to elity własne...
Właśnie ten fakt uczulił mnie na to, że Anglicy nie dopuszczają nas do różnych spraw. Mój ojciec, Andrzej Żyliński, był prawnikiem gen. Andersa, moja babcia znała wszystkich w „polskim Londynie”, czy to generałów Hallera, Bora-Komorowskiego, czy też ministrów rządu londyńskiego. Jednym z moim przyszywanych wujków był gen. Odzierzyński – polski premier na Emigracji. Jednym z moich znanych sąsiadów był gen. Rayski, przedwojenny dowódca lotnictwa.
Jak babcia robiła imieniny, to prawie każdy facet, który przyszedł, był albo generałem, albo politykiem, albo hrabią. Babcia miała bardzo wysoką pozycję społeczną, więc jak się spóźnił taki generał, to dostał ochrzan. To był świat, w którym wyrosłem – tak naprawdę wychowałem się w przemyconej do Anglii Polsce przedwojennej. Tu była „mała Polska”, tu był rząd i Wódz Naczelny. Tu była nasza niepodległość.
Do debaty z Farage'm jeszcze nie doszło, ale nie zamierza Pan odpuścić?
Może nie dojdzie do pojedynku, ale to jest dopiero początek. On nie wie, co go czeka. Oczywiście nic groźnego, niech nikt nie pomyśli, że wymachuję szabelką i mam jakieś niecne zamiary. Ale ująłem się.
No właśnie, uważa się Pan za prawdziwego „człowieka honoru”?
To nie jest słowo, którego często używam, choć przyznam, że ciągle "żyję" w przedwojennej Polsce. Ale tradycyjną, polską treść trzeba osadzić w XXI wieku. Musi być wyrażana współczesnym językiem. Słowo „honor” jest więc trochę staroświeckie, trąci myszką. Ale powiem za Romanem Dmowskim: „mam swoje polskie obowiązki”.
Mało tego, historia mnie kręci, uwielbiam ją; zresztą jestem historykiem z wykształcenia. Teraz, pomimo tego całego zamieszania medialnego, choć niezwykle ciężko pracuję, mam trzy razy więcej energii niż zazwyczaj. Nareszcie mogę na swój sposób robić to, co mój ojciec zrobił pod Kałuszynem w 1939 roku.
Nowoczesny patriotyzm to...?
Znowu wrócę do uroczystości odsłonięcia pomnika. Podeszła do mnie wtedy dziennikarka, tzw. lewicowa, i powiedziała, że to co robię, to właśnie nowy patriotyzm. Normalnie pomniki czy historia to tematyka dla prawicy. Stąd zdziwienie, ale i radość. Udało mi się, robię coś, co ludzi łączy, a nie dzieli. Może dlatego, że jestem człowiekiem z zewnątrz, niezwiązanym z żadną partią, z własną kasą.
Teraz wiele mówi się o groźbie wojny. Czy walczyłby Pan za Polskę?
Walczę za Polskę ciągle. Jestem pacyfistą, ale wiem, że czasami trzeba się bić. Nie szukam wojny, ale niekiedy samoobrona jest potrzebna. To, co robi Putin, jest paradoksalnie bardzo dobre dla Polski, bo w ciągu 20 lat ta Rosja, którą teraz mamy, po prostu runie. I stanie się co najwyżej średnim państwem azjatycko-europejskim. Związek Sowiecki rozpadł się. To, co robi Putin, także w końcu weźmie w łeb.
Kiedy zobaczyłem, jak prezentuje Pan szablę i wyzywa Farage'a na pojedynek, momentalnie pomyślałem o pierwszym ułanie II RP gen. Wieniawie-Długoszowskim. Inspiruje Pana ta postać?
Tak, na pewno. „Pożyczyłem” nawet od niego motto: „dla własnej przyjemności, a durniom na złość”. Mnie strasznie kręci fakt, że mogę coś fajnego zrobić dla Polski. A że niektórych to denerwuję, to już ich problem.
Mówił Pan o swoim ojcu, walczącym pod Kałuszynem. Czym dokładnie się wsławił?
Był oficerem rezerwy. Gdy nastąpiła mobilizacja dołączył do 11. Pułku Ułanów Legionowych. Był porucznikiem, zastępcą dowódcy szwadronu. Przez 24 godziny nie było jego przełożonego, akurat tego dnia przyszła komenda z góry: „kawaleria naprzód!”. On to zinterpretował – źle czy dobrze – jako rozkaz do szarży. I ruszyli, trwało to pięć minut. To była prawdziwa ułańska szarżą, jedna z 19 zwycięskich polskich szarż we wrześniu 1939 roku. Wszystkie były zwycięskie.
Co po 1939 roku stało się z Pana ojcem?
Wyjechał z Polski i przez Rumunię oraz Francję dotarł do Wielkiej Brytanii. Służył w brytyjskim wojsku, potem dołączył do 2 Korpusu gen. Andersa i walczył pod Monte Cassino. Po wojnie wrócił do Londynu, notyfikował się z prawa. Był prawnikiem gen. Andersa właśnie. Zmarł bardzo młodo, miał 48 lat. Miałem wtedy 6 lat, więc w ogóle go nie pamiętam. Był bardzo skromnym człowiekiem, nie opowiadał o szarży nawet swojej żonie. Dowiedziałem się o jego wyczynach dopiero 5 lat temu z internetu.
Czy planuje Pan jakieś nowe inicjatywy?
W Kałuszynie, na zapleczu pomnika, powstanie restauracja Złotego Ułana, która zostanie urządzona z wykorzystaniem eksponatów kawaleryjskich. Zwiedzający będą mogli łyknąć trochę przedwojennego nastroju.
Mam też koncepcję uczczenia 100. rocznicy Bitwy Warszawskiej 1920 roku. Planuję wzniesienie Łuku Triumfalnego w Warszawie w stylu klasycystycznym. Żadnej nowoczesności. Zwykli ludzie tego nie rozumieją, a klasyka nigdy nie wychodzi z mody. Na szczycie Łuku będzie 10-metrowy posąg Józefa Piłsudskiego, wskazującego na wschód. Żeby przypomnieć Polakom ich dokonania, bo my mamy w Polsce kompleksy.
Polska została bardzo wymęczona w XX wieku – okupacja niemiecka i sowiecka, potem komunizm. Nie dziwie się, że każdy Polak przechodził traumę. I to jest dziedziczne, każdy psycholog to Panu powie. Dlatego z tym właśnie wojuję, od tego jest moja kampania w Londynie. Chcę Polakom powiedzieć: „Nie bójcie się, potraficie”. Trzeba przemóc polską traumę, nihilizm, niemoc. Polska jest mocarstwem, tylko niestety mało kto to zauważa.
Różnie o Panu mówią media – książę, arystokrata, biznesmen. Jak Pana tytułować?