W Warszawie w ubiegły weekend doszło do kolejnej manifestacji oburzonych klientów banków.
W Warszawie w ubiegły weekend doszło do kolejnej manifestacji oburzonych klientów banków. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Koniec żartów. Polscy klienci banków pokazują pazur. Na razie nieśmiało, ale wkrótce banki mogą mieć poważny problem – Polacy nie chcą być dłużej robieni w balona i mówią "stop banksterce". Coraz częściej rzucają wyzwanie wielkim bankom i zaczyna im to wychodzić. Nie tylko podczas ulicznych demonstracji, ale i na salach sądowych.

REKLAMA
Historia zna już podobny przypadek - w 2011 roku w Nowym Jorku powstał ruch Occupy Wall Street. Ludzie wyszli na ulice, żeby protestować przeciwko wyzyskowi, korporacjom i nadużyciom banków. Chyba właśnie doczekaliśmy swojego ruchu oburzonych – na nieco mniejszą skalę.
Od ulicy, przez internet na salę sądową
Frankowicze narobili na razie najwięcej rabanu, ale po swoje zgłaszają się też inni oburzeni łupieżczą - ich zdaniem - polityką banków. Grupa Stop Bankowemu Bezprawiu sporządziła czarną listę największych grzechów instytucji finansowych. Są na niej: kredyty pseudowalutowe, opcje walutowe, BTE, chwilówki, ignorowanie potrzeb konsumenta, polislokaty - ale to tylko wierzchołek góry piętrzących się problemów na linii konsument-bank.
Pod koniec kwietnia w Warszawie przez ulicę przeszło kilkuset oburzonych Polaków. To jeszcze nie jest liczba, która robi wrażenie, ale powinna dawać do myślenia. Były plakaty, transparenty i głośno skandowane hasła. To też nie pierwszy taki przypadek, wcześniej już kilka razy obserwowaliśmy coś na kształt pospolitego ruszenia wśród klientów wielkich banków. W styczniu i później - w lutym, kiedy Bank Szwajcarski uwolnił walutę, a rynek kredytów walutowych przeżywał ciężkie chwile, w wielu miastach Polski dochodziło do demonstracji. Do tej pory, frankowicze wyszli na ulice ok. 10 razy.
Nie jest łatwo przekonać Polaka, który nie jest związkowcem, żeby poświęcił wolny czas i energię na walkę o swoje. Zazwyczaj kolejne niekorzystne dla nas zmiany, tj. podniesienie wieku emerytalnego, przyjmujemy z pokorą godną, co najmniej, zastanowienia. Dobrze, że w tym wypadku Polacy podnieśli głowy i zaczynają sobie śmiało poczynać z bankiem.
To zjawisko jest widoczne nie tylko na ulicach, ale i w internecie, gdzie jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne strony zrzeszające tych, którzy, uważają że finansiści robią skok na ich kasę. Wśród nich znajdziemy m.in takie strony jak: Bankowebezprawie, pozwalembank.
Manifestacje uliczne i internetowy hejt to jednak za mało, żeby wystraszyć bankowców - coraz bardziej skutecznym straszakiem stają się więc pozwy zbiorowe i konfrontacja przed sądem. Tym bardziej, że dopiero tam, pod naporem wyroku sądowego, kruszeje nietykalny mur oddzielający banki od klientów. – W Polsce panuje ostatnio moda na sądzenie się z bankami oraz firmami ubezpieczeniowymi. Czasem wygrywają banki, czasem klienci, ale najdziwniejsze jest to, że zdarza się, iż zwycięstwo klienta jest przez finansistów ignorowane - pisze na swoim blogu Maciej Samcik, dziennikarz i ekonomista.
Jak cytryny
"Nabici w mBank" - to najgłośniejszy przypadek pozwu zbiorowego w krótkiej, ale burzliwej historii potyczek sądowych kredytobiorców z instytucjami finansowymi. Wszystko zaczęło się od tego, że bank, wykorzystując niekorzystny i nielegalny zapis w umowach, zawyżał raty spłaty kredytów, uderzając w kieszeń klientów. 1247 Polaków, którzy stali się ofiarami mBanku, wzięło sprawy w swoje ręce i złożyło pozew. Dokonali niemożliwego - sąd przyznał im dwukrotnie rację, obalając tym samym mit o banku "nie do ruszenia".
mBank się jednak nie poddaje - zamiast przyznać, że z premedytacją działał na niekorzyść klientów, idzie w zaparte i zgłasza sprawę do kasacji. Jeśli wymiar sprawiedliwości podtrzyma wyrok, oszukani konsumenci będą mogli wyciągać szampana.
Ostatnio ruch antybankowy może mówić o dobrej passie - nie tylko "nabici" potrafią się skutecznie procesować. Kredytobiorcy we frankach wygrali sądową batalię z Getin Bankiem w Łodzi. Bank źle policzył RRSO, zaniżył koszt całkowity kredytu i nie przedstawił klarownie mechanizmu działania spreadu walutowego, wpuszczając klientów w niezłe maliny.
Klienci i w tym wypadku postanowili pójść do sądu. Opłaciło się - sędzia uznał, że "jeśli klient ma ponieść koszty różnic kursowych, to ma o tym wiedzieć".
Maciej Samcik, dziennikarz, znawca branży finansowej

Na pewno jest w tym wyroku mała sensacja - błąd w symulacji określającej cenę kredytu został ukarany przez sąd na tyle surowo, że teraz wszyscy powinniśmy wziąć do ręki nasze umowy i sprawdzać czy bank się gdzieś nie rąbnął. (...)sąd z nieznaną w polskim wymiarze sprawiedliwości pieczołowitością - ocierającą się o ekstrawagancję - podszedł do kwestii poinformowania klienta o wszystkich kosztach podpisywanej umowy. Gdyby takie podejście się upowszechniło, bankowi prawnicy musieliby zadrżeć o swoją skórę. Czytaj więcej

mBank i Getin Bank nie są jedynymi bankami, które podpadły klientom. Na celowniku antybankowców wcześniej znalazł się m.in. Millenium Bank, Citi Handlowy, Raiffeisen.
Bank Millenium też chciał coś ugrać na niedoprecyzowanym zapisie w umowie w punkcie dotyczącym spreadów walutowych. Nic z tego nie wyszło - i w tym wypadku górą okazali się klienci, a trefny zapis trafił do rejestru zapisów niedozwolonych.
Pozostałe banki mają na pieńku z frankowiczami, a pozwy zbiorowe czekają już na swoją kolej w sądzie. Przed frankowiczami długa droga - na razie sprawy pozwów zbiorowych są w początkowej fazie procesów.
Konto za zero? Zapomnij
Zapomnijmy na chwilę o kredytach walutowych, przecież banki znają mnóstwo innych sposobów na zbicie fortuny kosztem klienta. W sektorze kredytów gotówkowych wcale nie jest lepiej, a po obniżeniu stopy lombardowej, banki upychają ukryte koszty kredytu, gdzie się da, tak żeby konsument uwierzył, że decyduje się na najlepszy z możliwych produkt bankowy.

Stopa lombardowa

Określa cenę, po której bank centralny udziela bankom komercyjnym pożyczek pod zastaw papierów wartościowych Czytaj więcej

Jeszcze dwa lata temu stopa lombardowa wynosiła 4,5 proc., dzisiaj to zaledwie 2,5 proc, co oznacza, że kredyt konsumencki nie powinien być oprocentowany wyżej niż 10 proc. W praktyce taka usługa kosztuje klienta tyle samo, albo i więcej. Banki sowicie rekompensują sobie niskie oprocentowanie i za podobne transakcje naliczają niebotycznie wysokie prowizje, sięgające niekiedy 30 proc.
Wkrótce temperatura sporu między "banksterką" a konsumentami zacznie przypominać tę, która panuje w tropikach. Banki za wszelką cenę chcą podreperować dziurę w budżecie spowodowaną m.in. obniżką prowizji przy płatnościach terminalem i zaczynają podwyższać opłaty bankowe. Utrzymanie 200 tys. terminali i 20 tys. bankomatów w całej Polsce nie jest proste, proste za to jest sięganie po czyjeś pieniądze – taka przecież jest logika świata usług finansowych. Tak też jest w tym wypadku.
Miałeś konto za zero? Lepiej się z nim pożegnaj, banki wprowadzają dodatkowe opłaty za prowadzenie konta, karty płatniczej, kredytowej i za korzystanie z bankomatu, żeby zrekompensować sobie straty z opłat intercharge.
Kamil, klient jednego z banków, który zmienił zasady

Czuję, że zrobili mnie na szaro. Teraz, żeby mieć darmowe konto muszę zrobić obrót kartą na poziomie 700 zł! Wcześniej wystarczyło 200 zł. To rozbój w biały dzień. Nie powinno tak być.

Na rynku zostały jedynie trzy banki, które nie pobierają dodatkowych opłat związanych z prowadzeniem konta lub w najbliższym czasie tego nie wprowadzą: Volkswagen Bank, Orange Finance i Smart Bank. Chociaż dwa pierwsze nałożą opłatę za korzystanie z bankomatów.
Kiedy parę lat temu podobna sytuacja miała miejsce w Stanach Zjednoczonych, Amerykanie się nie patyczkowali. Bank of America poinformował klientów, że chce wprowadzić prowizję za wykorzystanie karty debetowej. Mieszkańcy USA zareagowali błyskawicznie i zaczęli w ramach protestu ostentacyjnie przenosić swoje rachunki do innych banków, które takiej opłaty nie wymagały. Efekt? Bank szybko wycofał się ze swojego pomysłu - wolał zatrzymać klientów przy sobie, niż iść z nimi na wojnę.
Krzysztof, pracownik dużego banku w Warszawie

Bank zastawia na klienta różne pułapki. Ukryty koszt z tytułu prowadzenie konta to tylko niewielka część mechanizmu. Oprócz tego, szczególną czujność zalecałbym w sprawach związanych z depozytami i produktami inwestycyjnymi. Nie zapominajmy np. o tym, że oprocentowanie jest zawsze podawane w skali rocznej i brutto, więc jeśli - dla przykładu wpłacimy 1000 zł na trzy miesiące kapitalizacji z lokatą 5 proc., to po tym okresie nie będziemy mieć na czysto 1050 zł. Drugą rzeczą są plany regularnego oszczędzania - jeśli zerwiemy umowę przed upływem określonego w umowie czasu, grozi nam utrata oszczędności.

Ciężko byłoby jednak przekonać Polaków do takiego rozwiązania. Z szacunków z 2014 roku wynika, że tylko co czwarty z nas zmienił przynajmniej raz swoje konto. 42 proc. Polaków nie zrobiło tego ani razu. Klienci banku nie decydują się na przeniesienie konta, ponieważ boją się komplikacji i sterty papierów - to najczęstszy argument podawany przez konsumentów.
No dobrze, instytucje finansowe zachodzą nam za skórę, to dlaczego w zeszłym roku banki rozbiły... bank i osiągnęły rekordowy wynik, zarabiając 16 mld zł - w przeliczeniu na głowę mieszkańca wychodzi na to, że każdy z nas zapłacił bankowi średnio 560 zł, a do tego nie chcemy przenosić rachunku, nawet wtedy, kiedy usługa nam nie odpowiada?
Wszystko wskazuje na to, że zdecydowana część Polaków potrafi tylko głośno krzyczeć. Kłopoty pojawiają się w momencie, kiedy trzeba porzucić mocne słowa i przystąpić do szturmu, który uwolni nas z finansowych sideł. Pierwsze protesty i wygrane sądowe batalie za nami, to świetny prognostyk na przyszłość. Nie łudźmy się, że jakiemuś prezesowi spociły się ze zdenerwowania ręce, ale już ślinę na pewno przełyka z trudem. Słusznie, banki nie są bezkarne i muszą o tym wiedzieć.

Napisz do autora: dominika.majewska@natemat.pl