Kobieta udomowiona czy robot wielofunkcyjny?
Kobieta udomowiona czy robot wielofunkcyjny? Fot. Shutterstock
Reklama.
(Bez)cenne obowiązki
Zastanawiam się, dlaczego co kilka lat Główny Urząd Statystyczny zadaje sobie trud wyliczenia tego, ile kosztują codzienne domowe obowiązki. Jaki jest pożytek z takich kalkulacji? Zachodzę w głowę i jedyną zaletą, jaka przychodzi mi do głowy jest docenienie tej często niewidocznej i zapominanej pracy.
Wiadomo, ktoś posprzątać musi, obiad sam się nie ugotuje, pralka – chociaż ta akurat pierze sama, to jednak samodzielnie się nie włączy, ani prania nie rozwiesi. Te prozaiczne, codzienne czynności nadal są postrzegane jako oczywisty obowiązek... kobiet. Bo to przecież ich rola, by troszczyć się o domowe ognisko, doglądać dziatwy i dbać o męża. Mężczyźni później wracają z pracy, a w ogóle ciężej pracują, więc kto by tam od nich jeszcze wymagał robienia prania albo mycia okien.
W dodatku, tak się utarło, że skoro mężczyzna poluje (dziś chyba wyłącznie na pieniądze), to w sposób oczywisty dbanie o domowe pielesze jest domeną kobiet. To po prostu takie „extra” zadania, jakie w chwili urodzenia gratisowo otrzymują w pakiecie od losu.
Kto by się tam więc zastanawiał, ile to kosztuje. A jednak, okazuje się, że jakąś wartość to ma. I tak, według GUS za swoją codzienną pracę w domu kobiety powinny zarabiać 2,1 tys. złotych, zaś mężczyźni o połowę mniej – 1,2 tys. To jedyna realna korzyść, jaka płynie z tego wyliczenia. I argument, ucinający wszelką dyskusję, że jak kobieta rezygnuje z pracy (bo na przykład woli przez jakiś czas zajmować się wychowaniem dziecka), to po prostu „siedzi w domu”, więc nic się jej nie należy. Ale też kolejny smutny dowód na to, że mężczyźni pomagają w domu znacznie mniej.
Robot wielofunkcyjny
Na tym jednak kończą się zalety GUS-owskiego wyliczenia, z którego po prostu nic nie wynika. A przynajmniej nic, co miałoby konkretne przełożenie na życie. Bo czy ktoś zacznie mi od teraz wypłacać co miesiąc te dwa tysiące? Czy może ten kontrakt wiązany, jaki przypadł w moim udziale tylko ze względu na to, że jestem kobietą, będę mogła uznać za umowę o pracę, w dodatku dożywotnią i odprowadzać składki ZUS od zarobków? Miałabym wreszcie ubezpieczenie, no i jakiś grosz na ciężką dolę emerytki.
Poniosła mnie fantazja. Oczywiście, nic z tych rzeczy – moja domowa praca, choć warta 2,1 tys. złotych nie przynosi żadnych efektów i korzyści ponad te, że mam w domu czysto (jako tako), a mąż nie jada na mieście (czasami). Nic więcej. Nie mogę sobie tego wpisać nawet w CV jako dodatkowej umiejętności, takiej super mocy, dzięki której po ośmiu (albo i dwunastu) godzinach etatowej pracy wracam do domu i... zaczynam drugi etat. Żaden pracodawca nie doceni mojej wytrwałości i zdolności robienia kilkunastu rzeczy na raz – mieszania jedną ręką zupy, jednoczesnego redagowania tekstu i ścierania kurzów (kolejność przypadkowa).
A szkoda, bo jak argumentowała w rozmowie z "Wyborczą" Monika Chodyra, socjolożka i trenerka biznesu, kobiety mają znacznie więcej tzw. miękkich kompetencji, które przydają się w pracy.
Monika Chodyra:

Prowadzenie np. czteroosobowego domu przez cztery lata, który dobrze funkcjonuje, jest sukcesem. Bo pokazuje, że jest wielozadaniowa, świetnie zorganizowana. I to potwierdzają badania samych pracodawców - kobieta, która ma małe dzieci, efektywniej wykorzystuje w pracy osiem godzin niż bezdzietna kobieta czy mężczyzna, z dziećmi lub bez. Czytaj więcej


Nasze „miękkie kompetencje” nie są jednak doceniane, a powód jest bardzo prozaiczny – od nas, kobiet po prostu więcej się wymaga. Już dawno przeminęło z wiatrem, kiedy mogłyśmy poświęcić całą naszą uwagę trosce o domowe ognisko, rodzeniu i doglądaniu dzieci. I powiem więcej – mało która z nas tak naprawdę tęskni za tamtymi czasami. Dziś możemy się kształcić, rozwijać, inwestować w siebie, poszerzać swoje horyzonty, realizować pasje i wreszcie – pracować i zarabiać tak samo (albo mniej więcej tak samo), jak mężczyźni. Tyle tylko, że wraz z wejściem w tą nową przestrzeń nikt nie zwolnił nas z „dawnych” obowiązków.
Supermenki
Efekt jest więc taki, że choć więcej możemy i mamy nowe zadania do realizacji (bo mąż sam kredytu nie spłaci), to w tych „starych” na większą pomoc nie mamy co specjalnie liczyć. A to i tak pół biedy, dopóki spokojnie żyjemy sobie we dwoje. Bo dziecko, z całym szacunkiem dla dzieci, to dla kobiety jednym słowem kolejny, trzeci etat. Etat, za który też nie dostanie specjalnego wynagrodzenia (no może poza śmiesznie niskim macierzyńskim, ale to i tak wyłącznie jeśli jest zatrudniona na umowę o pracę). Nie policzy też sobie tego jako stażu pracy, który w magiczny sposób nieco przybliżyłby ją do wieku emerytalnego. Nie chciałabym oczywiście wyjść na jakąś straszną materialistkę, co to nie dostrzega nagrody we wdzięcznym uśmiechu dziecka. Szkoda tylko, że to wciąż jedyne, na co my kobiety możemy liczyć.
Najciekawsze w tym wszystkim jest jednak to, że w dużej mierze same ponosimy za ten stan rzeczy odpowiedzialność. To my podnosimy sobie i tak ustawioną już całkiem wysoko poprzeczkę – to my chcemy być jeszcze lepsze, jeszcze efektywniejsze, więc bierzemy na siebie dodatkowe obowiązki. Wszystko po to, żeby nie wypaść gorzej, niż faceci, którzy w domu nie mają przecież do zrobienia tyle, co my. No i siłą rzeczy nie urodzą dzieci. Dwa etaty z głowy.
W ostatnich latach mężczyźni wprawdzie coraz częściej włączają się w domowe obowiązki i wychowanie dzieci. Chociaż dłuższe urlopy tacierzyńskie to w Polsce nadal egzotyka, to jednak i u nas coraz więcej panów korzysta z dwutygodniowych urlopów ojcowskich (w 2013 roku było ich 28,5 tysięcy, a w 2014 już 129,4 tysięcy). I nie widzi w tym nic urągającego ich męskości.
Tata Wojtek o micie niemęskości zajmowania się dzieckiem

Większość moich dzieciatych znajomych przyznaje, że kąpiel to domena taty. Mamy doceniają silniejsze ręce do noszenia maluszka. Fakt, że mężczyźni zaczynają robić rzeczy, które dotychczasowo robiły kobiety i odwrotnie, zawsze budzi kontrowersje. Czasy się zmieniają, uwarunkowania również, ale zawsze jakaś cześć społeczeństwa będzie chciała tkwić w umysłowym średniowieczu. Mnie nie przeszkadza to, że autobusem kieruje kobieta. Tak samo nie śmieję się, kiedy słyszę, że kolega planuję zostać na tacierzyńskim. Raczej po cichu zazdroszczę mu odwagi... Czytaj więcej

Wielką zmianą jest to, że w ogóle zaczynamy na poważnie rozmawiać o ojcostwie – bez drwiny i szyderczych uśmieszków z tatusiów, noszących dzieciaki w chustach. Coraz więcej mężczyzn głośno i (z dumą) mówi o ojcostwie i angażowaniu na równi z kobietami w wychowanie dzieci. Tyle tylko, że to wszystko jest nadal kroplą w morzu potrzeb, bo jak się okazuje, kobiety i tak wciąż mają na głowach 80 proc. domowych obowiązków.
Kura domowa po godzinach
I mamy te 80 proc. na własne życzenie, bo nie do końca potrafimy się dzielić obowiązkami z mężczyznami. Wciąż nam się wydaje, że jednak lepiej poradzimy sobie z przewinięciem noworodka (bzdura!) czy umyciem okiem (jeszcze większa bzdura!).
Remedium oczywiście nie jest jakiś prosty (by nie napisać prostacki) podział obowiązków od linijki. Równouprawnienie, z którym jak z ogniem walczą niektórzy skrajni katoliccy radykałowie wcale nie oznacza tego, że skoro ja umyłam pięć kafelków w łazience, to mój mąż ma zrobić dokładnie to samo. Skoro ja gotuję obiad w niedzielę, to on robi to w poniedziałek. Jeśli ja wynoszę śmieci 3 razy w tygodniu, to on ma to robić tak samo często.
Równo to nie znaczy tyle samo i dokładnie tak samo. Równo to znaczy, że skoro ja dziś muszę zostać w pracy dłużej, to on może zrobić zakupy sam. Skoro ja muszę nocami pisać, żeby zdążyć z projektem, to jemu korona z głowy nie spadnie, jeśli wstawi pranie i tak dalej. Ale nie, część z nas okopała się na dumnej pozycji kur domowych po godzinach, które za nic nie odstąpią choćby części swojej grzędy. W imię czego? Dla jakiegoś fanatycznego poczucia dobrze wypełnionego obowiązku? Nie warto.

Napisz do autorki: marta.brzezinska@natemat.pl