
Zastanawiam się, dlaczego co kilka lat Główny Urząd Statystyczny zadaje sobie trud wyliczenia tego, ile kosztują codzienne domowe obowiązki. Jaki jest pożytek z takich kalkulacji? Zachodzę w głowę i jedyną zaletą, jaka przychodzi mi do głowy jest docenienie tej często niewidocznej i zapominanej pracy.
Na tym jednak kończą się zalety GUS-owskiego wyliczenia, z którego po prostu nic nie wynika. A przynajmniej nic, co miałoby konkretne przełożenie na życie. Bo czy ktoś zacznie mi od teraz wypłacać co miesiąc te dwa tysiące? Czy może ten kontrakt wiązany, jaki przypadł w moim udziale tylko ze względu na to, że jestem kobietą, będę mogła uznać za umowę o pracę, w dodatku dożywotnią i odprowadzać składki ZUS od zarobków? Miałabym wreszcie ubezpieczenie, no i jakiś grosz na ciężką dolę emerytki.
Prowadzenie np. czteroosobowego domu przez cztery lata, który dobrze funkcjonuje, jest sukcesem. Bo pokazuje, że jest wielozadaniowa, świetnie zorganizowana. I to potwierdzają badania samych pracodawców - kobieta, która ma małe dzieci, efektywniej wykorzystuje w pracy osiem godzin niż bezdzietna kobieta czy mężczyzna, z dziećmi lub bez. Czytaj więcej
Nasze „miękkie kompetencje” nie są jednak doceniane, a powód jest bardzo prozaiczny – od nas, kobiet po prostu więcej się wymaga. Już dawno przeminęło z wiatrem, kiedy mogłyśmy poświęcić całą naszą uwagę trosce o domowe ognisko, rodzeniu i doglądaniu dzieci. I powiem więcej – mało która z nas tak naprawdę tęskni za tamtymi czasami. Dziś możemy się kształcić, rozwijać, inwestować w siebie, poszerzać swoje horyzonty, realizować pasje i wreszcie – pracować i zarabiać tak samo (albo mniej więcej tak samo), jak mężczyźni. Tyle tylko, że wraz z wejściem w tą nową przestrzeń nikt nie zwolnił nas z „dawnych” obowiązków.
Efekt jest więc taki, że choć więcej możemy i mamy nowe zadania do realizacji (bo mąż sam kredytu nie spłaci), to w tych „starych” na większą pomoc nie mamy co specjalnie liczyć. A to i tak pół biedy, dopóki spokojnie żyjemy sobie we dwoje. Bo dziecko, z całym szacunkiem dla dzieci, to dla kobiety jednym słowem kolejny, trzeci etat. Etat, za który też nie dostanie specjalnego wynagrodzenia (no może poza śmiesznie niskim macierzyńskim, ale to i tak wyłącznie jeśli jest zatrudniona na umowę o pracę). Nie policzy też sobie tego jako stażu pracy, który w magiczny sposób nieco przybliżyłby ją do wieku emerytalnego. Nie chciałabym oczywiście wyjść na jakąś straszną materialistkę, co to nie dostrzega nagrody we wdzięcznym uśmiechu dziecka. Szkoda tylko, że to wciąż jedyne, na co my kobiety możemy liczyć.
Większość moich dzieciatych znajomych przyznaje, że kąpiel to domena taty. Mamy doceniają silniejsze ręce do noszenia maluszka. Fakt, że mężczyźni zaczynają robić rzeczy, które dotychczasowo robiły kobiety i odwrotnie, zawsze budzi kontrowersje. Czasy się zmieniają, uwarunkowania również, ale zawsze jakaś cześć społeczeństwa będzie chciała tkwić w umysłowym średniowieczu. Mnie nie przeszkadza to, że autobusem kieruje kobieta. Tak samo nie śmieję się, kiedy słyszę, że kolega planuję zostać na tacierzyńskim. Raczej po cichu zazdroszczę mu odwagi... Czytaj więcej
I mamy te 80 proc. na własne życzenie, bo nie do końca potrafimy się dzielić obowiązkami z mężczyznami. Wciąż nam się wydaje, że jednak lepiej poradzimy sobie z przewinięciem noworodka (bzdura!) czy umyciem okiem (jeszcze większa bzdura!).
Napisz do autorki: marta.brzezinska@natemat.pl