– Oni tam często powtarzają: „my mamy zegarki, a wy macie czas”, „wy macie sukcesy, a my jesteśmy szczęśliwi”. I to jest prawda. Afryka to w ogóle jest kontynent XXI wieku. Tam się dzieją największe tragedie, ale też największe biznesy i szanse. To nieprawdopodobne kreatywny kontynent, nie żaden obóz dla uchodźców – mówi Szymon Hołownia, dziennikarz i publicysta.
Trudne pytanie. Nie jestem człowiekiem od marzeń tylko od roboty.
Choć nie, jedno pewnie mam. Mam w domu na ścianie mapę. Oznaczam na niej te miejsca na świecie, w których już byłem, jako turysta czy dziennikarz. Niedawno pomyślałem, że chciałbym, by ta mapa pokryła się mnóstwem kropek oznaczających miejsca, w których działają moje fundacje, Fundacja Kasisi i Dobra Fabryka. Marzę, że będziemy stawiać nasze fabryki w wielu miejscach, działać w wielu krajach. Marzę o tym, żeby te fundacje były moim życiem i żeby dawały życie innym.
Po lekturze pana ostatniej książki - "Jak robić dobrze" - mam wrażenie, że bardzo chciałby pan też zmienić pan świat. Na lepsze.
Świat to dość abstrakcyjna kategoria, podobnie jak ludzkość. Mnie interesuje człowiek. Jeżeli mogę zmienić życie człowieka na lepsze, to spróbuję to zrobić.
Przekonałem się, i stąd też pomysł na te fundacje, że czasami skuteczna pomoc wymaga naprawdę niewielkiego poświęcenia. Często spotykam dziś takie przekonanie, że świat to kategoria tak olbrzymia, że aż paraliżująca – "co ja z tym mogę zrobić, że gdzieś tam jest głód, gdzie indziej epidemia, a jeszcze gdzieś tam wojny". Otóż możesz coś z tym zrobić. I to nie ruszając się z fotela.
Są w internecie strony wyliczające np. ilu niewolników pracuje na każdego z nas każdego dnia w różnych zakątkach świata. Na mnie pracuje dziś kilkanaście osób, żebym to co mam mógł mieć, po korzystnej cenie, szybko, w pożądanej jakości. Ilu pracuje na ciebie? Masz wpływ na ich los. I nie musisz w tym celu wcale wyjeżdżać na wieczny wolontariat, rzucać pracy, rezygnować z wakacji, czy wina do kolacji, albo przestać wspierać biedne dzieciaki w sąsiedztwie.
Niemożliwe.
Możliwe. My w fundacjach pokazujemy jak zmieniać ten świat zbierając dużą grupę osób, które oddadzą ci tygodniowo równowartość gazety czy caffe latte. Wysyłają nam zlecenia stałe na kilka, kilkanaście, niekiedy kilkadziesiąt złotych, zatrzymując dość by pomóc dzieciom w Polsce czy uratować ludzi w Nepalu. A my za to staramy się kompleksowo uratować życie jednego człowieka. A później następnego, i kolejnego. I ilu zdążymy uratować, o tyle mniej zła na świecie będzie. Nie lamentuje: o matko, trzeba zmienić wszystko, tylko zmieniamy to, co można zmienić, krok po kroku. My za te piątki i dziesiątki naprawdę robimy cuda.
No dobrze. I co ja dziś mogę zrobić, żeby skończyła się wojna w Syrii? Dać wam te pięć złotych?
Na przykład. Oczywiście to się stanie od razu, ludzie nie przestaną ginąć z dnia na dzień. Ale pomagając regularnie, wspierając stale (bo to daje poczucie pewności i bezpieczeństwa, potrzebujący nie jest już żebrakiem, staje się partnerem), może pani doprowadzić do tego, że pod koniec pani życia ludzie w Syrii czy innym zakątku świata będą wolni. Wolni dzięki temu, że tam się społeczne nierówności, a tu – że wybierze pani takich polityków, którzy nie będą udawali że nie mają pojęcia skąd się bierze ropa na stacji benzynowej w Warszawie i kto i gdzie krwią za to zapłacił. Że ludzie na miejscu nie będą musieli myśleć, czy jutro będzie co jeść, będą mieli lekarza, więc będą mogli sobie pozwolić na szukanie edukacji.
To jest ten klucz do lepszego jutra?
Między innymi dzięki temu, przy wsparciu wybranych przez nas mądrych polityków (a nie takich, których świat kończy się na polsko – polskiej wojnie), uda im się może wyłonić kiedyś spośród siebie sensownych przywódców. I utrzymać ten wybór. Wszyscy dyktatorzy żerują dziś na tym samym: na tym jak dramatycznie niesprawiedliwie podzielony jest majątek na tym świecie. Na tym, że – piszę o tym w książce – 85. osób ma dziś tyle, co 3,5 mld z drugiej strony skali.
Kiedy jestem w Kongo, na naszej placówce, widzę przecież, że tam nie mieszkają ludzie głupi, ograniczeni, tacy, którzy nie mają marzeń i nie zasługują na dobro. Oni są zwyczajnie ubezwłasnowolnieni. To są ludzie, którzy nie mają wyboru, w ich życiu nie ma alternatyw.
Kiedyś po dwa razy dziennie jeździliśmy z dzieciakami, spośród których wiele ma AIDS, do szpitala. Od dwóch miesięcy nie było żadnego takiego wyjazdu. Nie mamy już dylematu czy kupić leki czy jedzenie. I dzięki temu, że zapewniliśmy im dostęp do tej żywności, po roku widzimy też, że to jedzenie je leczy: dziś też dużo lepiej się uczą, mniej chorują.
Jesteśmy już na tym etapie, że możemy naszych podopiecznych wysyłać na studia. W zeszłym roku jeden z nich, James, wyjechał do Polski studiować medycynę. Jeżeli ktoś będzie marzył o studiach w innym kraju to też go tam wyślemy. To jest wielkie przedsięwzięcie, bo mamy ponad 200 dzieciaków, co tydzień władze przysyłają nam nowe, ale jakoś to się kręci.
Celem każdego udzielającego pomocy jest przecież, by jej beneficjent jej już nie potrzebował, bym ja w relacji z nim został bez pracy. Tego nauczyła mnie s. Małgorzata Chmielewska – pomoc to nie założenie sobie, że będę dawał tylko rybę, albo tylko wędkę. Trzeba precyzyjnie rozpoznać, kto potrzebuje najpierw jedzenia, by dotrwać do momentu, gdy pójdzie na uniwersytet, który mu wybuduję, i sprawi że inni nie będą już cierpieć głodu.
Stosuje pan to tylko w odniesieniu do Afryki?
Jak słyszę co się dzieje w Syrii to od razu bym tam jechał, ale już wiem, że nie ma co lecieć za jakimś porywem serca. Ten poryw trzeba przerobić na konkretne działanie. A to jest bardzo trudne i to świetnie widać nawet na ostatnim przykładzie.
W Polsce trwają teraz akademickie debaty, czy i jak przyjąć 300. chrześcijańskich rodzin, które za chwilę rozstrzela ISIS. To jest dla mnie straszne, że nasze życie społeczne koncentruje się wokół sporów o to, czy kandydat powiedział śmiesznie czy nieśmiesznie, a nikt nie widzi, że za dziesięć lat będziemy mieli tu przede wszystkim problem imigracji z biednego Południa. Nikt z tym na szczeblu państwa nic nie robi. A to się musi zacząć już dziś! Musimy zrobić wszystko, by ci ludzie mogli pozostać w swoim domu, wśród bliskich, być szczęśliwi tam, a nie ograniczać się do tego że po fakcie, jak już uciekną, będziemy lamentować jak ich utrzymać, czy leczyć.
Afryka ma więcej dobra, którym może nas zarazić czy wręcz przeciwnie – potrzebuje tego dobra od nas?
Afryka potrzebuje tego, żeby wyrównać krzywdy wyrządzane jej od lat. Myśmy na ten kontynent przyjechali jako goście. Potem, dość szybko, przekształciliśmy się w jego właścicieli i to dość okrutnych. Efekty tego do tej pory są widoczne a opowieści o tym, że ci ludzie zawdzięczają nam cywilizację to brednie w porównaniu z tym jakie rany żeśmy im zadali wytyczając, na biurku w Berlinie, sztuczne granice na mapie. Albo to co robił belgijski król Leopold II w Kongo...
To co?
To okradanie Afryki trwa do dzisiaj i odbywa się często pod płaszczykiem działalności wielkich korporacji. I tak na przykład – jeżeli ktoś ma tablet, telefon albo jakąś inną małą elektronikę to w jednej na pięć z nich jest ziemia, minerały z Nord Kivu, mojej prowincji w Kongo. Tej samej, w której jest tak straszna bieda. Tam ludzie czasem specjalnie głodzą jedno dziecko, by załapało się na odżywanie kliniczne i żeby dostawało to jedzenie u nas w ośrodku.
A przecież my tam żyjemy na diamentach, na koltanie. Przez zieloną granicę wyjeżdża z Afryki 80 proc. surowców mineralnych. Wszystko jest potem legalizowane w sąsiednich krajach i kupowane przez wielkie korporacje, które nie pytają czy na tym jest krew czy jej nie ma. Pod Gomą widziałem niejednokrotnie kilkuletnie dzieci, chodzące z wiaderkami i kopiące ziemię na porównywalnych z Bełchatowem odkrywkach, które ryzykują przy tym życiem, bo w każdej chwili może się na nie zwalić wielka góra tej ziemi. To wszystko jest dla nas tylko nikt nam o tym nie mówi. To jest tak jak z ciuchami szytymi w Bangladeszu. Polskie firmy mają tam fabryki...
Nie tylko polskie.
Owszem, ale to nie o to chodzi. Po prostu firmy o tym w jakich warunkach te rzeczy powstają nie mówią. Tłumaczą się, że tak jest dobrze i najtaniej a jakby miało się zmienić, to koszulka byłaby pięć złotych droższa. Nikt nas nie spyta czy byśmy nie woleli, żeby ta koszulka była pięć złotych droższa a ten telefon dwadzieścia, ale nie żeby nie było na niej czy na nim czyjejś krwi. Widzimy liczby, nie widzimy twarzy.
Piotr Żyłka na portalu deon.pl napisał „ludzie w całej Polsce zaczynają gadać, że kiedy zapraszają go na jakieś spotkania albo konferencje, nie ma sensu nawet próbować sugerować mu tematu. I tak zawsze skończy się na jego dzieciach z Kasisi”. Nie boi się pan, że pan przedobrzy?
Trochę tak, jak ktoś mnie gdzieś zaprasza to musi się z tym liczyć. Bo o czym ja mam mówić? O filatelistyce? (śmiech). Afryka to jest moja pasja, to jest moje życie i nie będę się spinał na to, że ktoś wolałby posłuchać teoretyzowania. Prawda jest jednak taka, że mówię też o innych rzeczach – prowadzę rekolekcje czy spotkania, na których rozmawiam i o Kościele i sytuacji współczesnego świata.
Ale...?
Ale Afryka to jest kawał mojego życia, ten najważniejszy. Bo tutaj jest wreszcie robienie a nie gadanie. Ja wiem jak bardzo to gadanie – również o chrześcijaństwie - jest bezskuteczne, jałowe i bezsensowne w większości przypadków. Nie we wszystkich, ale w większości.
Dzisiejszy świat nawet, także na tej mojej działce religijnej, nie potrzebuje ewangelizacji słowem, bo wszyscy już to słowo słyszeli po dwadzieścia razy. On potrzebuje ewangelizacji czynem, chlebem, przytuleniem, lekarstwem, uśmiechem, próbą znalezienia dobra tam gdzie inni widzą piekło. Myśmy w Europie zadyskutowali to chrześcijaństwo, zatopiliśmy je w moralinie. A to jest coś czym trzeba żyć, a nie o tym mówić, inaczej ludzie go nie zauważą.
Wracając jednak do pytania. Ostatnio, z przyczyn humanitarnych i z szacunku dla pozostałych ludzi, przestałem brać udział w dyskusjach panelowych. (śmiech). Wiem, że ja tym kontrdyskutantom po prostu nie dam żyć. Tak już mam. Więc od razu przy zaproszeniu udziału odmawiam, niezależnie od tego kto w tym jeszcze będzie brał udział. Mam w tej materii chyba dużo wspólnych genów z świętej pamięci Władysławem Bartoszewskim. A mój święty patron żył w ascezie, sam na słupie, ale jak ktoś przychodził pod ten słup, zaraz z tego słupa głosił mu kazania! (śmiech).
Po „Jak robić dobrze” będą kolejne książki o Afryce?
Afryka jest dla nas nadal bardzo egzotyczna, ale ta książka jest nie tylko o niej. To portrety ludzi, których tam spotykam, ale też konkretna odpowiedź na podstawowe pytania, które słyszę odkąd zacząłem tworzyć fundacje. Dlaczego Afryka, skoro w Polsce jest tyle nieszczęścia i biedy? Dlaczego sierociniec a nie hospicjum czy szpital? Po co dawać ludziom rybę, skoro można dać wędkę, po co w ogóle dawać, przecież ludzie powinni na siebie zarabiać i co to zmieni, że nakarmię biednego skoro i tak zaraz umrze? Po co Hołownia i Owsiak mają kraść skoro można dać samemu i tak dalej, i tak dalej.
Mam fajnego wydawcę, który wie, że ten projekt jest wiele wart. I sam mówi, że jeśli do wzrostu społecznej świadomości będzie to niezbędne, to będziemy takie książki wydawać. I być może wydamy ich wiele.
Ja sam w życiu napisałem już wiele książek. Ale nie pisze ich po to, by stały na półce tylko po to, by do czegoś się przydały. Nie umiem napisać książki wybitnej, chciałbym pisać książki pożyteczne, takie które do czegoś by inspirowały, kogoś natchnęły. Każda moja wizyta w Afryce to kolejne historie, kolejni ludzie.
To wszystko się gdzieś w głowie odkłada. Być może kiedyś będę chciał ich upamiętnić. Tak jak w „Jak robić dobrze” upamiętniłem Franka, fantastycznego, niesamowitego podopiecznego Kasisi, który zmarł w styczniu ubiegłego roku. Dzięki temu, kiedy za 20. lat ktoś pójdzie do Biblioteki Narodowej i przypadkiem wyciągnie moją książkę, pozna historię tego fantastycznego chłopaka.
Słowem edukuje pan, nie nawraca?
Tak, bo ja nawracać nigdy nie lubiłem. Myślę, że ludzi trzeba po prostu rzetelnie informować. Jak się ich o czymś poinformuje to oni to przemyślą. Nie mam na ich decyzje wpływu, ale informując stawiam ich wobec jakiegoś wyboru.
Gdyby miał pan wybrać jedną rzecz, tę najważniejszą, której my w Polsce moglibyśmy a może nawet powinniśmy się od mieszkańców Afryki nauczyć?
Powiem o dwóch. Pierwsza to uśmiech. Uśmiech, od którego warto zaczynać każdą relację. To jest mała rzecz, ale bardzo ważna.
Druga rzecz to jest uważność. Uważność na drugiego człowieka. My tutaj, żyjąc w tym pędzie, traktujemy innych ludzi często jak projekty, sprawy które musimy załatwić. Tam człowiek jest najważniejszy. Masz pieniądze, masz czas, czy nie masz.
W Natamguendze, gdzie mieści się nasz szpital, jest regularna wojna. Cztery bojówki partyzantów, wojska rządowe, ONZ, bandy rabusi. Mamy rocznie kilkanaście tysięcy pacjentów, nie mamy prądu. Któregoś razu, z okazji mojego przyjazdu, zebrał się cały personel szpitala. Rozegrano mecz siatkówki specjalnie po to, żeby mi sprawić przyjemność. Potem wszyscy śpiewali i tańczyli, wręczali mi prezenty w podziękowaniu za to, że myśmy ich zauważyli. Bo tam teraz nikt nie przyjeżdża. Wszyscy kombinują ewakuację. I ta nasza mała fundacja z Polski za chwilę będzie jedyną, która z tymi ludźmi zostanie. Oni, wdzięczni za to, poczytali trochę o Polsce w internecie. Sprawdzili, że u nas jest dużo nizin, a na nizinach zawsze pada deszcz. I dali mi parasol, żeby mnie przed tym deszczem chronił. Tani, chiński, prosty parasol. Najpiękniejszy prezent życia. Pomyślałem, „Boże, czy w Polsce kiedykolwiek ktokolwiek pomyślałby o drugim człowieku w taki sposób?”.
Ta uważność na drugiego człowieka jest rzeczą, które mnie ujmuje i zdumiewa. To wszystko jest wielką celebracją życia. Mam nadzieję, że Afryka za jakiś czas mocno stanie na nogi a do nas dotrze to, że możemy się od nich uczyć. Uczyć, a nie traktować ich jak przedmiot naszej litości.