
Materiały ujawniające "ciemne karty" życiorysów polityków i innych osób publicznych zawsze cieszą się sporą popularnością. Pokazał to chociażby sukces "Resortowych dzieci", które szybko stały się bestsellerem, mimo że pierwsza książka z serii pociągnęła za sobą pozwy bohaterów i sprostowania. Przypadek "Niebezpiecznych związków Komorowskiego" jest jednak wyjątkowy, bo dotyczy osoby, w przypadku której ewentualne powiązania i nieprawidłowości są szczególnie fascynujące – głowy państwa.
Rewelacje Sumlińskiego można byłoby pewnie pominąć milczeniem, tak jak do tej pory robił to sam Komorowski, jego otoczenie i większość mediów. Kluczowa jest utaj ocena wiarygodności, a Sumliński – o czym za chwilę – nie jest dziennikarzem, którego śledztwa dają pewność czy nawet przypuszczenie prawdziwości stawianych zarzutów.
Środowiska związane z panem prezydentem najwyraźniej obawiają się, że ta książka może być języczkiem u wagi i może, pokazując prawdę, przyczynić się do tego, że wielu ludzi podejmie inną decyzję niż pan prezydent by oczekiwał. Kiedy słyszę, że książka byłaby w dystrybucji, gdyby był inny wynik wyborów, to brakuje mi słów, żeby to skomentować. Chciałoby się to nazwać skandalem, ale to słowo już się wytarło.
Sumliński jest na fali – co do tego nie ma wątpliwości. Na Facebooku powstają już wydarzenia dotyczące "publicznych czytań" książki, jest też wezwanie do tego, by sprawa "niebezpiecznych związków ze służbami" została poruszona w najbliższej prezydenckiej debacie. Na razie niewiele wskazuje jednak na to, że sprawa rzekomych "ciemnych kart" życiorysu Komorowskiego odegra większą rolę zarówno przed drugą turą wyborów, jak i po niej. Autor może się cieszyć zyskami ze sprzedaży, ale raczej nie zaufaniem...
Napisz do autora: michal.gasior@natemat.pl