Dziennikarze po debacie prezydenckiej podlegają debatom tak samo, jak politycy.
Dziennikarze po debacie prezydenckiej podlegają debatom tak samo, jak politycy. Fot. TVN/Cezary Piwowarski

Wiele emocji przed debatami prezydenckimi wywołał dobór dziennikarzy. Bo styl prowadzenia debaty, a przede wszystkim jej formuła, ma także duży wpływ na odbiór. Liczy się treść zadawanych pytań, lecz także egzekwowanie odpowiedzi. W starciu TVP-Polsat vs. TVN wygrali gospodarze pierwszej debaty.

REKLAMA
Podczas debat najważniejsi są kandydaci, ale ważnymi postaciami są też dziennikarze, którzy prowadzą starcie polityków. Po dwóch debatach prezydenckich z udziałem Andrzeja Dudy i Bronisława Komorowskiego można ocenić, jak podołali zadaniu gospodarze tych starć. Pierwszą debatę dziesięciu kandydatów można było pominąć, bo Krzysztof Ziemiec został w niej sprowadzony do roli konferansjera (sam przyznawał, że wolałby mieć więcej dziennikarskiej dowolności).

Formuła

Ale przed analizą pracy dziennikarzy trzeba napisać kilka słów o formule obu debat, narzuconej przez sztaby. Tej w TVP zarzucano zbytnią statyczność. Kandydaci mieli 1 min 30 sek na odpowiedzi, a konkurent nie mógł się odnosić do wypowiedzi przedmówcy. Tura pytań wzajemnych miała miejsce dopiero na końcu debaty i nie było możliwości riposty.
Dlatego wydawało się, że debata w TVN będzie bardziej dynamiczna. Kandydaci mieli mniej czasu na odpowiedzi. Pytania mogli sobie zadawać nie dopiero na końcu, ale po każdym bloku pytań dziennikarza. Całkowicie inna była też formuła przepytywania. Nie "pytanie-odpowiedź", ale najpierw pytanie (30 s), później odpowiedź (1 min), po niej komentarz (30 s), a na końcu riposta (też 30 s). Zamiast dynamicznej debaty była debata chaotyczna.
Nie tylko widzowie mieli wrażenie zagubienia, lecz także sami kandydaci – Bronisław Komorowski zapomniał, że przy jednym z pytań miał jeszcze prawo do riposty. Poza tym czas przeznaczony na odpowiedź nie pozwalał na rozwinięcie tematu, ale tylko na rzucenie hasła. W formule zaproponowanej przez TVP i Polsat kandydaci kilka razy wyłamali się z ustalonych ram, dzięki czemu debata miała odpowiednią dynamikę. W TVN było jej aż za dużo.

Dziennikarze

Dziennikarze TVN chcieli chyba przechytrzyć kandydatów oraz ich sztaby i upchnąć jak najwięcej treści w pulę pytań dziennikarskich. Dlatego każde pytanie było w istocie zbiorem zagadnień, czasami nawet czterech-pięciu, przez co kandydaci wybierali sobie jedno, na które chcieli odpowiedzieć lub nie odpowiadali wcale. Na tym tle duet Gawryluk-Ziemiec wypadł lepiej, bo ich pytania nie były tak skomplikowane.

Dorota Gawryluk

Przed debatą w TVP silne były obawy o obiektywizm prowadzących, którzy oboje mają silnie konserwatywne poglądy. Dorota Gawryluk pytała polityków m.in. o naszą pozycję w NATO, a później o budowanie sojuszu państw w Europie Środkowej.
Nie bała się też wygłaszać swoich opinii, jak podczas pytania o "gorszącej wojnie polsko-polskiej". Ale to był zarzut pod adresem partii obu kandydatów, a nawet całej klasy politycznej. Otwarta formuła pytań pozostawiała kandydatom wiele swobody w odpowiedziach, ale na pierwszej debacie byli oni bardziej zdyscyplinowani i starali się odpowiedzieć na pytania. Na korzyść Andrzeja Dudy było niewątpliwie pytanie o kolejne wnioski o referenda czy obywatelskie projekty ustaw, które zostały odrzucone przez Sejm już w pierwszych czytaniach.

Krzysztof Ziemiec

Krzysztof Ziemiec zaczął debatę organizowaną przez Polsat i TVP od naszej polityki ws. Ukrainy, jednej z najważniejszych spraw dla polskiej opinii publicznej. Niejako w uzupełnieniu pytania Gawryluk o NATO, dziennikarz dopytywał o modernizację armii. Niektóre kwestie mogły się wydawać piłkami wystawionymi Dudzie, ale w każdym z nich Komorowski miał szansę przedstawić swoje argumenty.
Tak było w przypadku pytania o bezrobocie. W tej kwestii Duda mógł sobie poużywać, jednak to Komorowski mówił o tym, jak ono spada i o stworzeniu 2 mln miejsc pracy w ostatnich latach. Cenna było też prośba o deklarację ujawnienia umów zawartych przez sztaby podczas tej kampanii. Niestety kandydaci danego słowa nie dotrzymali.

Monika Olejnik

Prowadzący debatę w TVP nie powtarzali drugi raz pytania, dzięki czemu uniknęli zarzutów, o zadawanie rożnych pytań Dudzie i Komorowskiemu. A takie właśnie zarzuty padły pod adresem Moniki Olejnik. – Nie wiem, czy pytania dla Ciebie, Moniko, pisał sztab Komorowskiego, czy sama je wymyśliłaś – pisze w "Rzeczpospolitej" rozemocjonowany Dominik Zdort.
Olejnik zaczęła od pytania o neutralność światopoglądową państwa, chciała wiedzieć czy kandydaci podpisaliby ustawę zakazującą aborcji lub in vitro. W drugim poprosiła o odpowiedź tak/nie na referendalne pytania ws. JOW-ów, finansowania partii politycznych, związków partnerskich czy aborcji. Forma pytania była trafna, bo teoretycznie wymuszała konkretną odpowiedź. Ale treść była wystawieniem piłki Komorowskiemu.
Także pytanie dotyczące Smoleńska bardziej pasuje do wywiadu, niż do debaty. Choć ostatecznie okazało się ono skuteczne, bo pokazało wycofywanie się Dudy z tezy o wybuchu, choć powtarzał ją jeszcze w wywiadzie dla Polskiego Radia na początku kwietnia. Olejnik zadawała też swoim gościom różne pytania, choć ci raczej niespecjalnie się tym przejmowali, i tak mówić swoje.

Bogdan Rymanowski

Bardziej konkretne pytania zadawał Bogdan Rymanowski, który pytał o sprawy społeczne i gospodarcze. Chciał się dowiedzieć o szczodrych propozycjach obu kandydatów dotyczące wieku emerytalnego. Kandydaci na te pytania odpowiedzieli, co nie było normą w tej debacie. Jednak i on nie uniknął wpadek.
Taką niewątpliwie było zadanie czterech pytań o system bankowy na raz, choć były one z dość odległych rejonów. Dlatego pewnie pytanie o przedłużenie kadencji Marka Belki zostało przez obu po prostu zignorowane. Inaczej niż pytanie o płacę minimalną. Podobnie jak w przypadku zadanego przez Dorotę Gawryluk pytania o rynek pracy wydawało się korzystne dla Andrzeja Dudy, to urzędujący prezydent przedstawił garść faktów udowadniających polepszanie się sytuacji na rynku pracy.

Justyna Pochanke

Wydawało się, że Justyna Pochanke chciała odznaczyć się stylem prowadzenia swojej części debaty, dlatego pytania poprzedzała krótkimi wstępami. – Polityka zagraniczna, dziedzina wyjątkowa, która lubi łączyć, a nie dzielić. Pierwsze pytanie nadciągnie ze wschodu – mówiła. To sprawiało wrażenie uciekania w publicystykę czy filozoficzne rozważania o polityce, zamiast prowadzenia debaty i powodowało, że wypowiedzi Pochanke były nieco rozwlekłe i mało konkretne. Podobnie zresztą jak pożegnanie kandydatów i widzów, które brzmiało tak, jakby miało się nie skończyć.
Pytała o sprawy, na które kandydaci wypowiadali się już wielokrotnie: stosunki z Rosją, gwarancje NATO dla Polski i czy płynięcie w głównym nurcie. Prowadząca ostatni blok pytań Justyna Pochanke podobnie jak Krzysztof Ziemiec spróbowała wymóc na kandydatach konkretną deklarację w konkretnej sprawie. Jej pytanie o ewakuację chrześcijan z Syrii wykraczało poza "zestaw obowiązkowy" dyskusji o polityce zagranicznej w tej kampanii prezydenckiej.
Dziennikarskie starcie wywołało mniej kontrowersji niż to polityczne. Było jednak łatwiejsze do rozstrzygnięcia. Bo i jeden zestaw prowadzących i drugi wystawiał piłki kandydatom. Jednak Gawryluk i Ziemiec robili to po prostu inteligentniej i w przeciwieństwie do Moniki Olejnik nie dali się przyłapać.

Napisz do autora: kamil.sikora@natemat.pl