Masa znów przemówił – tym razem o porachunkach polskiej mafii. Publikujemy jeden z rodziałów książki
Michał Mańkowski
28 maja 2015, 10:52·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 28 maja 2015, 10:52
Najpopularniejszy polski świadek koronny znów przemówił. "Masa. O porachunkach polskiej mafii" to trzecia część rozmów dziennikarza Artura Górskiego z Jarosławem "Masą" Sokołowskim. Poprzednie części (o kobietach i pieniądzach) okazały się sprzedażowym hitem. Tak będzie zapewne i w tym przypadku, chociaż sama treść – z punktu widzenia czytelnika prawdopodobnie najciekawsza – pozostawia pewien niedosyt. Publikujemy jeden z rozdziałów książki.
Reklama.
Wszyscy słyszeli o gangsterskich porachunkach z lat 90. i przełomu wieków. Niektórzy znają je tylko z opowieści czy relacji, inni pamiętają to "osobiście". Masa wraz z Arturem Górskim postanowili przypomnieć ten – najmniej chlubny – epizod polskiej mafii.
Pełno krwi, brutalności, historii. Książkę, podobnie jak poprzednie, czyta się błyskawicznie. To, co rzuca się w oczy, to fakt, że "gdzieś to już widziałem". W trzeciej części jest sporo odniesień do dwóch poprzednich. Chcąc nie chcąc, poprzednie dwie rozmowy często poruszały także tematy przemocy i gangsterskich porachunków, dlatego tym razem nie ma już takiego efektu "WOW". Po raz kolejny na początku nie zabrakło też tłumaczeń, dlaczego Masa zdecydował się "sypać', a teraz o wszystkim opowiedzieć.
Mechanizmy gangsterskich porachunków są już znane, choć nie brakuje kilku zaskoczeń. O porachunkach opowiada jednak nie tylko Masa, ale także jego dawni "koledzy po fachu". Artur Górski, który ze względu na charakter swojej pracy obraca się w tym środowisku od lat, zaprosił do rozmowy także innych gangsterów z tamtych czasów. Ci opowiadają o tym, jak sami byli świadkami lub uczestnikami konkretnych wydarzeń.
Rozczarują się ci, którzy w książce szukają listy konkretnych zbrodni i morderstw. Masa, który przypomina, że sam nigdy nikogo nie zabił, opowiada o (nie)zwykłych bójkach, porwaniach, metodach tortur, planowaniu, przygotowaniach i – rzadziej niż częściej – egzekucjach. Te w większości odbywały się pomiędzy gangsterami z wrogich struktur – a przynajmniej tylko o nich napisano. Artur Górski poza zwykłymi porachunkami starał się pokazać także motywy i psychikę brutalnych gangsterów. Sam Masa rzucił także nowe światło na legendarny już konflikt pomiędzy Pruszkowem a Wołominem, który wcale nie wyglądał tak, jak opisywały go media.
Po "łyknięciu" książki ma się jednak pewien niedosyt. To już? To wszystko? No właśnie nie wszystko. Książka kończy się chyba najciekawszą historią o udziale policjantów w jednym z zamachów i zapowiedzią, że jest jeszcze sporo do opowiedzenia. Szkoda, że dopiero (prawdopodobnie) w następnej części. Myślałem, że wszystkie tytułowe porachunki będą tutaj. Ale tak jak pisałem w recenzji drugiej książki z serii, Masa z Górskim po prostu odcinają kolejne kupony. I wychodzi im to naprawdę dobrze.
Ciągle liczę też na książkę, w której Masa opowie, jak dokładnie został najsłynniejszym w Polsce świadkiem koronnym. I jak jego życie wyglądało wtedy, gdy stracił to, na co "pracował" przez lata.
Rozdział 13, Strzał między oczy
Po wydarzeniach w Zakręcie Wiesław N. z pewnością zrozumiał, że śmierć zaczyna deptać mu po piętach. Wprawdzie igrał z nią przez ostatnich kilka lat, ale teraz przeciwnik wydawał się zdeterminowany. Prawdopodobnie nie wchodziły już w grę żadne negocjacje z Pruszkowem; nie było o czym gadać, po prostu ktoś musiał wypaść z gry. Brat Wariata, Heniek, miał nieco inną naturę – był ostrożniejszy, może nieco bardziej strachliwy, a nad nieustanną awanturę przedkładał spokój. Dlatego zaproponował starym pruszkowskim układ: zapłacę wszystkie kary i zapominamy o konflikcie. Kiedy zarząd Pruszkowa odrzucił ofertę, Dziad zaszył się w Ząbkach, gdzie przerażony czekał na rozwój wypadków.
Wiesiek natomiast był w swoim żywiole; poczucie, że z kimś i o coś walczy, nakręcało go i wzmagało jego odwagę. Przesadą byłoby stwierdzenie, że lekceważył śmiertelne zagrożenie, ale nie robiło ono na nim większego wrażenia. Ostatecznie, kto powiedział, że to pruszkowscy wygrają? On również dysponuje wyjątkowo niebezpieczną armią i ma zamiar dowieść jej bojowej siły!
Tyle że stało się inaczej. Szóstego lutego 1998 roku Wiesław N. padł martwy na warszawskiej ulicy.
J.S.: Śmierć Wariata była kulminacyjnym momentem naszej wojny z braćmi N. Po nieudanej egzekucji w Zakręcie starzy byli wściekli i gotowi na wszystko, byle tylko ich wróg trafił dwa metry pod ziemię. Jednocześnie mieli poczucie, także dzięki mnie, że są rzeczywiście mocni. Po aresztowaniu Rympałka stworzyłem na bazie jego i moich ludzi taką grupę, która mogła przenosić góry.
Zaczęło się jeszcze bardziej zajadłe polowanie. Potęga Dziada i Wariata skończyła się niemal z dnia na dzień. Na gangsterskiej scenie pozostaliśmy wyłącznie my. Nasza dominacja nie podlegała dyskusji.
A.G.: Ile czasu zajęły wam przygotowania do zgładzenia Wiesława N.?
J.S.: Bądźmy szczerzy… Bez wsparcia z zewnątrz nie poszłoby łatwo. I być może zwierzyna umknęłaby pogoni.
A.G.: Co oznaczało wsparcie z zewnątrz?
J.S.: Po śmierci Wariata pojawiły się rozmaite wersje tego zdarzenia, różne plotki i domysły. Prawda zaś jest taka: w dotarciu do ofiary pruszkowskim pomagały i policja, i operator sieci. Wiesiek był na celowniku psiarni i nieustannie miał na karku obserwację. Starym udało się pozyskać informatora, który donosił, gdzie aktualnie znajduje się Wariat. Ale dla pewności opłaciliśmy też menedżera z sieci telefonii komórkowej, z której korzystał. Nie potrafię powiedzieć, od kogo nadeszła wiadomość, że 8 lutego Wariat pojawił się w delikatesach na Płowieckiej. Ważne, że była prawdziwa.
A.G.: A nie wystarczyło po prostu raz jeszcze zaczaić się w Zakręcie?
J.S.: Nie, bo Wariat nabrał rozumu i zaczął wreszcie oglądać się za siebie. Swoją okolicę obstawił ostrymi chłopakami, więc gdyby pojawił się tam ktoś wzbudzający podejrzenia, zostałby odpalony bez wahania. Starzy uznali, że śmierć Wieśka musi nastąpić gdzie indziej. Gdzieś, gdzie nie będzie się jej spodziewał.
A.G.: Duże delikatesy na ruchliwej ulicy to niezbyt fortunna lokalizacja…
J.S.: Zależy, jak na to patrzeć. Z punktu widzenia bezpieczeństwa postronnych faktycznie kiepska. Ale dla pruszkowskich kilerów znaczenie miało tylko to, że Wariat niczego złego się tam nie spodziewał. Miejsce pełne świadków, wszędzie kamery przemysłowe, ochroniarze. Kto przy zdrowych zmysłach porywa się w takich warunkach na akcję zbrojną? A jednak.
A.G.: Pruszkowscy kilerzy, czyli kto?
J.S.: Grupa Zbynka.
A.G.: Zbigniewa W.? Czy on też był na miejscu zbrodni?
J.S.: Nie. On koordynował akcję, ale nie było go tamtego dnia na Płowieckiej. To on opowiadał starym, że Wieśka postrzelono w jajka, bo najpierw N. dostał serię w pachwinę, a dopiero potem wyżej. Zabójca strzelał z broni maszynowej.
A.G.: A kto był w plutonie egzekucyjnym? W Wikipedii można przeczytać, że strzelał nieznany sprawca…
J.S.: Nie mam pojęcia, kto prowadził samochód. Wiem natomiast, że strzelał gangster imieniem Michał, najbardziej zaufany człowiek Zbynka. Sam widziałem, jak starzy gratulowali mu udanej akcji, a on nie zaprzeczał. Oczywiście, jak zawsze w takich sytuacjach, pruszkowscy zorganizowali balangę. Wóda lała się hektolitrami, a pamięć Wieśka czczono toastem za toastem.
A.G.: Skąd w grupie pruszkowskiej wziął się Zbynek? Pochodził ze Żbikowa?
J.S.: Ależ skąd! Jak wielu liczących się członków grupy urodził się i wychował na warszawskiej Pradze, naturalnie w cieniu bazaru Różyckiego. Kiedy w latach 80. młode pruszkowskie urki jeździły do Warszawy, chętnie spotykały się ze Zbynkiem, który im imponował – był charakterny, a na bazarze miał dużo do powiedzenia. Otaczał się mocnymi gośćmi, wśród których prym wiódł niejaki Lewis. Jakiś czas później drogi obu panów, to znaczy Zbynka i Lewisa, się rozeszły, ale na przełomie lat 80. i 90. było im ze sobą po drodze.
Razem z młodymi pruszkowiakami zaliczali kolejne dyskoteki, choć nie te topowe, gdzie oczywiście dymili, ile wlazło. W każdym razie sława Zbynka szybko dotarła do Pruszkowa. Gdy otarł się o mnie i o Kiełbachę, zaczęły się wspólne wypady do Parku czy innych elitarnych dyskotek. Nawiasem mówiąc, zawsze lubił dyskoteki, choć sam był typem powiatowego twista; z tymi swoimi włosami na cukier i niedźwiedzim bajerem raczej nie nadawał się do lepszych lokali. Ale kiedy otworzyłem Planetę i zapowiedziałem, że nie będę wpuszczał pruszkowskich gangsterów, starzy wybłagali, żebym zrobił wyjątek dla Zbynka. Bo taki zasłużony. Zgodziłem się.
W latach 90. Zbynek rósł w siłę i wyrabiał sobie nowe znajomości. Muszę przyznać, że miał też łeb do biznesu – pieniądze zarobione na benklu inwestował w kasety magnetofonowe z pirackimi nagraniami z modną muzyką, którymi handlował na bazarze. Nie muszę chyba przypominać, że w sklepach płytowych PRL-u zachodnie rytmy były raczej niedostępne? W latach 90. miał też solaria, które przynosiły mu spore zyski. No i równolegle budował gangsterską karierę. Na początku lat 90. trafił pod skrzydła Pershinga, co oczywiście wzbudzało respekt.
A.G.: Ci, którzy interesują się tematyką kryminalną, nie kojarzą Zbynka z Pershingiem. Postrzegają go raczej jako szefa własnej niewielkiej struktury.
J.S.: W 1994 roku, gdzieś na siłowni, Zbyszek poznał kulturystów. I to nie pakerów amatorów, którzy dwa razy w tygodniu dmuchają na klatę i biceps, ale prawdziwych tytanów, zawodowców. Adama Wieżę, to pseudonim, nie nazwisko, i wspomnianego wcześniej Michała. Zaprzyjaźnili się i zaczęli razem prowadzać. A od tego już krótka droga do przestępczej struktury.
A.G.: Lewisa z nimi nie było?
J.S.: Jak już wspomniałem, panowie rozeszli się w różnych kierunkach. A z czasem stali się wrogami. O co poszło? W mafii łatwo zrywało się przyjaźnie. U nas syn potrafił zabić ojca, a w Ząbkach brat stawał przeciwko bratu… Sojusze nigdy nie miały trwałych podstaw. Jakiś czas potem Lewis, wraz z Czają, bramkarzem z Parku, okradł mieszkanie Zbynka. Taka to była przyjaźń. A Zbynek, mając u boku kulturystów, rósł w siłę w szybkim tempie. No i zaczęły mu się roić różne rzeczy.
A.G.: Władza i pieniądze?
J.S.: Dokładnie. W połowie lat 90. poprztykał się z Rympałkiem. Nie wiem, o co poszło, w każdym razie wybuchła gwałtowna wymiana zdań. Rzecz się działa na patio dyskoteki Colloseum. Rympałek stał o niebo wyżej w gangsterskiej hierarchii, ale Zbynek pojawił się w towarzystwie Michała, więc sądził, że może sobie pozwolić na wszystko. Zaczął wyzywać Marka Cz. i w pewnym momencie dostał od niego po gębie. Podniósł rękę, żeby oddać, ale wtedy rzuciło się na niego ze dwudziestu Rympałkowych ochroniarzy. A to nie była grupa poetycka czy baletowa, ale karatecy i bokserzy, doskonale potrafiący oprawić ofiarę. Nawet Herkules-Michał był w tej sytuacji bezradny. Zbynek i jego przyboczny zaliczyli taki łomot, że ledwie wyszli o własnych siłach. Zrozumieli, że na razie są za krótcy. Smaczku sprawie dodaje fakt, że po stronie Rympałkowych bulterierów był także Lewis. Kiedy jednak Rympałek poszedł siedzieć, Zbynek, za zgodą starych, rozpoczął działania odwetowe. Kilku chłopaków odczuło na własnej skórze, czym jest jego gniew. Jedną z ofiar miał być Lewis właśnie, ale udało mu się uniknąć przeznaczenia. Kiedy wywlekano go z lokalu Zielony Lew w Ursusie, zaparł się i zaczął wrzeszczeć jak oszalały. Miał świadomość, że walczy o życie, więc wykrzesał z siebie nadludzkie siły. Nawet kulturyści nie byliby w stanie oderwać go wtedy od stołu.
A Zbynkowi odwaliło maksymalnie; rzucał się na ludzi, z którymi nie powinien był zadzierać. Między innymi ruszył na mokotowskich. Jednemu z nich, Łysemu Bartkowi, rozpierdolił bojówkę. I to radykalnie. Kilku gościom połamał kości. Tyle że Bartek to zakapior i nie odpuścił. Postanowił zrobić odwyrtkę.
A.G.: Przypomnę ci twoje własne zeznania. „W odwecie ludzie Bartka Łysego zabili na siłowni, nie wiem gdzie mieści się ta siłownia, Adama z grupy Zbynka, o tym mówiło się na mieście, żalił mi się też Zbynek. O tym mówiło się w mieście, ze w czasie gdy Adam ćwiczył, leżąc na ławeczce, ktoś udawał, że ćwiczy obok niego. W pewnym momencie ten ćwiczący obok Adama złapał go za ręce, a w tym czasie podbiegł ktoś inny i uderzył Adama w głowę sztangą. Adam zmarł w szpitalu po kilku dniach, nie odzyskawszy przytomność. Zbynek mówił mi, że zamach na Adama był odwetem Bartka i że główne skrzypce grał Diabeł z grupy Bartka. Z tego co wiem, Diabeł swego czasu był ochroniarzem w dyskotece Grand Zero”.
J.S.: Tak było. Zmiażdżyli mu mózg. I rozgorzała wojna. Ludzie Zbynka próbowali zastrzelić Bartka, ale im się nie udało. Kilerzy byli w stresie i strzelali niezbyt precyzyjnie. A potem Michał został zastrzelony pod Salą Kongresową. Bartek też już zresztą nie żyje. Porwał się na Korka i ludzie tamtego wysłali go w zaświaty.
A.G.: Jeszcze jeden cytat z twoich zeznań, dotyczący sprawy, która interesuje mnie wyjątkowo. „W dalszym ciągu chcę opowiedzieć o zajściu, jakie miało miejsce w styczniu 1992 roku. Daty dokładnie nie pamiętam, ale w ciągu dnia spotkałem się z W.K. »Kiełbasą«, który powiedział mi, że wieczorem pojedziemy rozwalić klub Park. Powiedział mi, że pobito tam lub nie wpuszczono do klubu Zbynka, tzn. Zbigniewa W. K. (Kiełbasa – przyp. A.G.) mówił mi, że Zbynka potraktowali źle bramkarze z Parku, a szczególnie Czaja, jest to pseudonim, nazwiska jego nie znam.
Nie pamiętam już dokładnie, ponieważ było to 10 lat temu, w każdym razie w godzinach wieczornych spotkaliśmy się pod klubem Park. Ja przyjechałem tam mercedesem Wojciecha K., wraz z nim. Nie pamiętam, czy jeszcze ktoś z nami jechał. W pobliżu klubu było już dużo osób z Pruszkowa, pamiętam Słowika, R. (Bola – przyp. A.G.), Zbynka, Dreszczów – Jacka i Czarka, byli też benklarze, w sumie oceniam, że było tam około 70 osób z Pruszkowa. (…) Samochody zostawiliśmy pod klubem Stodoła i wszyscy poszli pod klub Park. Z tego co widziałem, około 15 osób miało pistolety, reszta miała kije bejsbolowe, rurki, łańcuchy, np. Słowik miał pistolet i gryfy od sztangielki do podnoszenia ciężarów. Z tego co widziałem później, broń palną, tzn. pistolet, mieli też R., Kiełbasa, Zbynek, Szczawik od Zbynka, innych nie pamiętam.
Podeszliśmy do drzwi wejściowych do klubu Park, drzwi otworzył Czaja i drugi mężczyzna, blondyn o kręconych włosach, nie pamiętam jego imienia”.
J.S.: Złapaliśmy Czaję, ale ten się wyrwał i zaczął uciekać. Biegał dookoła budynku, po czym tylnym wejściem wkroczył do środka. Po chwili zobaczyliśmy go znowu, ale tym razem nie było żartów – Czaja miał na sobie kamizelkę kuloodporną, a w ręku karabin maszynowy. To były, jak widać, jego narzędzia pracy, które trzymał w szafce narzędziowej. Strzelił w powietrze, a Kiełbasa odpowiedział ogniem w jego kierunku. Nie trafił. Potem zaczęła się kanonada; pruszkowscy sięgnęli po kominy i pruli do bramkarza. Ten jednak znowu uciekł na zaplecze, tyle że tym razem kulejąc. Widocznie trafiło go kilka kulek. Zygmunt R. próbował rozwalić kolegów Czai, ale też nie popisał się skutecznością. W końcu wskoczyliśmy do samochodów i odjechaliśmy. Wprawdzie Czaja nie zginął, ale zrozumiał, że z nami się nie zadziera.
A.G.: Rozeszło się po kościach?
J.S.: Niezupełnie. Pewnego pięknego dnia Czaja zniknął. Po prostu się rozpłynął. Nie miałem pojęcia, co się z nim stało, ale specjalnie się nie martwiłem. Prawdę poznałem dopiero za jakiś czas, w 1997 roku, w Międzyzdrojach. Pojechałem tam z Nikodemem S. „Nikosiem”, żeby wysuszyć na plaży kilka butelek szampana i pogadać o interesach.
Wieczorem, w pewnym eleganckim barze, spotkałem Zbynka i jego chłopaków, którzy przyjechali na krótki wypoczynek. Przysiedli się do mnie i zaczęliśmy tankować. Piwo, wóda, nie dam głowy, czy nie wciągnęliśmy po kresce. Jak rozwiązały się im języki, zaczęli, jeden przez drugiego, opowiadać z dumą, jak odpalili Czaję. Wywieźli go gdzieś w pole i zaczęli oprawiać. Powody były co najmniej dwa: akcja w Parku i okradzione mieszkanie Zbynka.
Śmiali się do rozpuku, wspominając, że wił się jak piskorz i całował ich po nogach. A kiedy ukląkł, żeby błagać o życie, Zbynek strzelił mu w twarz, trafiając dokładnie między oczy. Zupełnie jak na filmach o mafii, których się naoglądał. To była, według niego, esencja charakterności.
A.G.: Czy ktoś odpowiedział za śmierć Czai?
J.S.: A skąd! Nie ma ciała, nie ma świadków, nie ma sprawcy. Tylko węgorze zadowolone. Pewnie miały używanie.