Czyta się szybko, z ciekawością i... wrażeniem. Wrażeniem, że Masa – choć już dawno przeszedł "na dobrą stronę mocy" – tęskni za starymi czasami. A jeśli nie tęskni, na pewno wspomina je bardzo dobrze. Był królem świata, miał pieniądze, władzę i kobiety. I tylko zbieg wielu okoliczności sprawił, że musiał ten styl życia porzucić.
"Masa o pieniądzach polskiej mafii" to druga książka z cyklu rozmów dziennikarza Artura Górskiego z najsłynniejszym w Polsce świadkiem koronnym. Poprzednia część – o kobietach – okazała się bestsellerem. Obaj autorzy postanowili iść za ciosem i wydali książkę, w której były gangster opowiada o kulisach mafijnych finansów.
Jest sporo smaczków, trochę historii i masa gangsterskich kulisów. Jeśli ktoś wątpił w to, czy polska mafia faktycznie miała kontakty z kolumbijskimi kartelami, swoje wątpliwości będzie musiał porzucić. Z relacji wynika, że do Polski trafiały gigantyczne transporty narkotyków, a głośne przechwycenie przez policję jednego kontenera tak właściwie Pruszkowa nawet nie zabolało.
Momentami aż nie chce się wierzyć, że mogli obracać takimi pieniędzmi. Ale obracali. W miarę jak sumy rosły, rosły też wzajemne animozje. A te kończyły się zazwyczaj w jeden sposób – ten, którego Masa chciał uniknąć, decydując się na bycie świadkiem koronnym.
Masa i Artur Górski dokładnie trafiają w to, co Polacy chcą wiedzieć. Tą książką odcinają po prostu kupony. Czekam jednak na książkę o tym, jak życie Masy wyglądało po rozpoczęciu współpracy. Nie pełne pieniędzy, seksu i przemocy, ale ucieczki i życia pod wieczną przykrywką.
Poniżej przedpremierowo publikujemy pierwszy rozdział książki "Masa o pieniądzach polskiej mafii", który pokazuje jak działali gangsterzy i jakie mieli do tego podejście. Książka ukaże się 21 października nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Marszandzi z bronią palną
– Panowie, to jest taka okazja, jaka się zdarza raz na całe życie! I to nie każdemu, rzecz jasna. Nie możecie jej przegapić. Mowa o wielkich pieniądzach, gigantycznych, niewyobrażalnych!
Dzień był upalny. Wentylator, ustawiony w rogu gabinetu, bezskutecznie stawiał opór masom gorącego powietrza, które nacierały przez otwarte okna w biurze Wojciecha P. na warszawskiej Saskiej Kępie.
Masa i Kiełbacha siedzieli rozparci w fotelach i z niedowierzaniem przyglądali się dwóm antykwariuszom, którzy przybyli z zaskakującą ofertą. To, co tamci wykrzykiwali jeden przez drugiego, brzmiało jak bajka. I to dla dość naiwnych dzieci.
Jedynie gospodarz, czyli Wojciech P., krążący dostojnie po pokoju, wydawał się przekonany, że okazja naprawdę warta jest poważnego potraktowania.
– Panowie, podsumujmy – poprosił tonem prezesa dużej firmy. – Są jakieś obrazy do kupienia za relatywnie niską sumę…
– Nie „jakieś obrazy”, ale prawdziwe arcydzieła: francuscy impresjoniści, malarze włoskiego baroku, niderlandzkie miniatury z XVII wieku, a nawet, uwaga!, szkic Leonarda da Vinci. W sumie 380 dzieł sztuki, których nie powstydziłoby się nasze Muzeum Narodowe, gdyby oczywiście było je stać na tę kolekcję. Luwr, Ermitaż, Prado… Wszystkie by się o nią zabijały!
– To czemu się nie zabijają? – Rezolutnie zapytał Masa.
– Bo nie dotarła do nich ta oferta. Ale jeśli panowie ją odrzucą, dysponenci kolekcji z pewnością zwrócą się do największych galerii i marszandów na całym świecie. Na panów miejscu w ogóle byśmy się nie zastanawiali – to zaledwie 350 tysięcy dolarów. Dla większości naszych rodaków suma niewyobrażalna, ale dla panów po prostu pestka. Zapewniamy, że na odsprzedaży zarobią panowie kilka razy tyle. A może i kilkanaście.
Masa i Kiełbasa popatrzyli po sobie. Antykwariusze mieli rację. Ostatecznie 350 koła papieru to zysk z jednego tira, niepełny zresztą. W sumie ryzyko niewielkie, a szansa na finansowy sukces chyba całkiem spora?
Antykwariusze z Chmielnej zadzwonili dzień wcześniej i umówili się z pruszkowskimi gangsterami w siedzibie firmy Wojciecha P. Nie chcieli przez telefon wyłuszczać całej sprawy, zapewnili jedynie, że oferta jest naprawdę ciekawa. Goście nie mieli z kolekcją nic wspólnego; informacja o niej dotarła do nich pocztą pantoflową.
Otóż biskup krakowski wystawiał na sprzedaż zbiór obrazów, należący niegdyś do rodu Potockich. Znajdowały się w nim prawdziwe perły: Claude Monet, Edouard Manet, Henri Matisse, Auguste Renoir, Henri de Tolouse-Lautrec, Paul Gauguin, Vincent van Gogh, Marcello Bacciarelli, Rembrandt van Rijn, a nawet Leonardo da Vinci. Poza tym wiele dzieł malarstwa polskiego, z Kossakami na czele. Całość w cenie, można powiedzieć, promocyjnej.
Hierarcha nie był właścicielem kolekcji, jedynie dysponentem. W czyim imieniu, nie było wiadomo. Zresztą Masy, Kiełbasy i Wojciecha P. ten szczegół nie interesował. Skoro tak zacna persona rzuca coś na rynek, znaczy, że interes jest w porządku.
Antykwariusze za swą usługę chcieli zaledwie drobnego wynagrodzenia; ostatecznie działali dla dobra kraju. Chodziło im o to, aby bezcenne dzieła sztuki pozostały w polskich rękach. A jeśli nawet ręce te sprzedadzą kolekcję za granicę, to przynajmniej na rodzime konta bankowe trafi zysk. A jeśli będą to zagraniczne konta… Nieważne. Pieniądz musi krążyć, inaczej zardzewieje. Intencja była prosta – z jednego Moneta zrobić wiele monet.
Po wyjściu pośredników, którzy mieli czekać na odpowiedź, zapadła natychmiastowa decyzja: wchodzimy w to. Ale ostrożnie. Nie ryzykujemy własnych pieniędzy, tylko tworzymy coś w rodzaju spółdzielni. Szukamy nadzianych gości, którzy złożą się na te 350 tysięcy.
Wkrótce antykwariusze skontaktowali się z hierarchą i poinformowali go, że pewna grupa warszawskich biznesmenów jest bardzo zainteresowana jego ofertą. W tym czasie Wojciech P. – właściciel znakomicie prosperującej firmy deweloperskiej (po latach niesłusznie okrzyknięty bankierem polskiej mafii) – zadzwonił do kilku swoich znajomych i zaproponował im wejście w interes, podając sumę do wyłożenia, która już na starcie przewyższała wartość kolekcji.
Sześciu zdeklarowało się od razu: Dariusz D., jego brat Krzysztof, Dariusz W. (który – o czym w dalszej części książki – odegrał sporą rolę przy nawiązywaniu kontaktów z kolumbijskimi kartelami kokainowymi), Stanisław M. (potentat branży hotelarskiej na Pomorzu Zachodnim), Andrzej Z. (chodziło o biznesmena, nie o gangstera o pseudonimie Słowik) oraz Stefan P. Na konto „spółdzielni” wpłynęło ponad 400 tysięcy dolarów.
Jarosław Sokołowski: Z miejsca przycięliśmy czterdzieści koła papieru, choć jeszcze nawet nie powąchaliśmy tych obrazów. Ale już mieliśmy z czym jechać do szanownego arcybiskupa. Najpierw jednak udali się do niego antykwariusze, żeby ocenić, co tak naprawdę warta jest kolekcja. Wrócili roztrzęsieni, jakby ich ktoś podłączył do prądu. Drżącym głosem wymawiali nazwiska słynnych malarzy (bądźmy szczerzy, większość usłyszałem po raz pierwszy) i zapewniali, że mowa o prawdziwym skarbie.
Bałem się nawet, że zaraz obaj padną na serce z tego entuzjazmu. Ale było jasne, że faktycznie zapowiada się gruby deal. Nie chcieliśmy zwlekać ani chwili. Umówiliśmy się z arcybiskupem i ruszyliśmy do Krakowa.Rezydencja hierarchy znajdowała się na obrzeżach miasta…
Artur Górski: A kto wchodził w skład delegacji? No bo jednak do rozmów z arcybiskupem nie można wysłać byle kogo. „Ą” i „ę” musi mieć w małym palcu.
J.S.: Też tak uważałem, dlatego pojechaliśmy ja, Kiełbasa, Wojtek P. i gangster Sz. Ten ostatni busem, który był wykorzystywany na budowach (przypominam, że Wojtek P. to deweloper), a my zapakowaliśmy się do mercedesa S-klasy, jak przystało na poważnych biznesmenów. Antykwariusze też pojechali, ale osobnym samochodem. Biskup i jego świta powitali nas bardzo przyjaźnie i zaprosili do przestronnego pokoju z dużym stołem. Usiedliśmy.
A.G.: Rozumiem, że do hierarchy zwracaliście się per Wasza Ekscelencjo?
J.S.: Powiem tak – próbowaliśmy różnych form grzecznościowych, ale arcybiskup mówi: „Dajcie spokój, chłopaki, my też jesteśmy grypsujący”.
A.G.: W to akurat nie wierzę.
J.S.: Niech będzie, żartowałem. Ale uwierz mi, że szybko znaleźliśmy wspólny język. Dostojni duchowni nawijali taką kminą, że momentami traciłem poczucie, gdzie ja tak naprawdę jestem – w rezydencji arcybiskupa czy pod celą.
Okazało się, że w krakowskiej kurii pracują naprawdę równi goście, gadający po ludzku, i robienie z nimi interesu to czysta przyjemność. Coś tam próbowali opowiadać o kolekcji, o jej korzeniach, ale kto by tam słuchał takich głupot? Transakcja przebiegła sprawnie – położyliśmy kasę na stół, a obrazy wylądowały w naszym busie.
A.G.: Ile czasu trwało zabezpieczanie obrazów do transportu? Owijanie folią i pakowanie do tekturowych pudeł przecież trwa. A to było 380 sztuk!
J.S.: Chyba żartujesz? Wrzuciliśmy wszystko luzem do busa i nawet nie przyszło nam do głowy, żeby jakoś te obrazy unieruchomić. Antykwariusze, widząc, jak je traktujemy, omal nie dostali zawału.
W czasie jazdy walały się po podłodze, a jako że bus był wzięty z budowy, za chwilę na dziełach sztuki pojawiły się cement i piasek. No ale przecież od czego woda, mydło i szmata? Wiedzieliśmy, że w Warszawie doprowadzimy je do porządku. Najważniejsze, żeby nikt ich nam po drodze nie zawinął. Ostatecznie trochę były warte, a skąd mieliśmy wiedzieć, czy ktoś nie dostał cynku o transporcie?
Dlatego w drodze powrotnej busem jechał nie tylko Sz., ale także ja i Kiełbasa, i to pod bronią. Ja miałem w kieszeni berettę, podobnie jak Sz., a Wojtek P. skorpiona za pazuchą. Jaja zaczęły się już w trakcie jazdy. Kiełbacha, który siedział za kierownicą, zachowywał się jak prawdziwy świr. Zabawiał się w ostry slalom między samochodami tylko po to, żeby obrazy trochę sobie „pokrążyły” po busie. Co usłyszał stukot ramy, uderzającej w karoserię, wykrzykiwał, niby to przerażonym głosem: „O Matko Przenajświętsza, przecież to Monet, o Boże, coś się stanie z Renoirem, pewnie już się stało, szlag by to trafił!”.
Szczęśliwie dotarliśmy do stolicy, gdzie zanieśliśmy nasz skarb do biura Wojtka P. Zrzuciliśmy całość w jednym pokoju i urządziliśmy libację – chlaliśmy na umór, delektując się wielkimi dziełami mistrzów pędzla.
Oczywiście, najwięcej zachwytów płynęło z ust antykwariuszy; panowie dali ostro w palnik i zaczęli się przekrzykiwać: „Nie wierzę, to niemożliwe, to niewiarygodne, to chyba jakaś bajka!”. W pewnym momencie jeden z nich – dobrze już ululany – nachylił się nad Renoirem, wylewając na niego całą zawartość swojej szklanki. Dobrze, że była to whisky z colą, a nie na przykład syrop malinowy. Inna sprawa, że syropu malinowego P. w barku nie miał.
Po imprezie poszliśmy w pizdu, nie zawracając sobie głowy organizowaniem jakiejś ochrony. Kto by tu się włamywał?, pomyśleliśmy i udaliśmy się każdy w swoją stronę. Dopiero po jakimś czasie zdeponowaliśmy kolekcję w pewnym magazynie na warszawskich Bielanach.
W życiu Masy zaczął się okres wyjątkowy – z gangstera, napadającego na tiry i odzyskującego długi z bejsbolem w ręku, przeobraził się w marszanda. Wraz z kompanami zaczął przemierzać Europę w poszukiwaniu rynków zbytu dla obrazów. Aby choć trochę zorientować się w tematyce, którą się zajął, przewertował dziesiątki podręczników poświęconych historii sztuki. Pobieżna lektura utwierdziła Masę w przekonaniu, że dysponuje naprawdę cenną kolekcją.
Już następnego dnia po przywozie obrazów do Warszawy udało się sprzedać obraz Juliusza Kossaka za 70 tysięcy dolarów. „Skoro jeden, na dodatek krajowy, idzie za tak poważną sumę, to ile zarobimy, sprzedając całość?”, zadawał sobie pytanie Masa i zacierał ręce. Pieniądze trafiły do kieszeni Wojciecha P., który jednak nie podzielił się nimi ze wspomnianymi wcześniej członkami nieformalnej spółdzielni: braćmi D., Dariuszem W., Stanisławem M., Andrzejem Z. i Stefanem P. Nie musiał – oni mieli jedynie odzyskać swoje pieniądze, naturalnie z jakimś procentem. Z jakim? Tego nikt przecież nie określał.
Mimo początkowego sukcesu, jakim była sprzedaż Kossaka (z ręki do ręki), pruszkowscy szybko uświadomili sobie, że Polska to nie eldorado dla marszandów. Znalezienie nadzianego kupca wcale nie było takie łatwe, a ilość formalności, niezbędnych przy handlu dziełami sztuki – nieskończona. Oczywiście, zakładając proceder legalny. Obraz należało bowiem skatalogować, zapewnić mu historię, ustalić jego pochodzenie, legalność, zawieźć na kilka wystaw i dopiero po spełnieniu tych wymogów wystawić na sprzedaż.
Na Zachodzie, gdzie krążyło o wiele więcej dzieł sztuki niż nad Wisłą, wszystko wydawało się łatwiejsze. Dlatego Masa i Kiełbasa pojechali na aukcję do Hamburga. Wzięli na próbę dwa płótna francuskich impresjonistów i bez większego problemu sprzedali je – pierwsze za 140 tysięcy marek, drugie za 90 tysięcy.
Na drugi ogień poszły miniatury niderlandzkie, malowane na miedzianej blasze. Nie były to wprawdzie dzieła Jana Brueghla, który często tworzył na metalowych powierzchniach, ale prace jego naśladowców, także niezwykle cenne. Prawdziwy rarytas dla kolekcjonerów. Dzieła przejechały, niezauważone przez celników, na tylnym siedzeniu mercedesa Masy.
Sz. – jeden z członków spółdzielni, który dołączył nieco później – zaproponował, aby sprzedać je w Düsseldorfie, gdzie mieszkał i miał dobre rozeznanie w świecie handlarzy sztuką. Jednak tamtejszym amatorom niderlandzkich miniatur nie pasowała cena – pruszkowscy gangsterzy zaśpiewali odrobinę za dużo – ale żadna promocja nie wchodziła w grę.
Sprzedający ruszyli więc na południe Niemiec, do Monachium, miasta zamożnych i rozkapryszonych Bawarczyków. I rzeczywiście, w kolebce bmw znaleźli się ludzie gotowi zapłacić żądaną sumę, tyle że nie od razu, tylko po tygodniu. A Masa i Kiełbasa nie mogli czekać. To znaczy mogli, ale im się nie chciało. „Albo kupujecie od razu, albo do widzenia”, zakończyli monachijską przygodę.
Ale w międzyczasie wpadli na dobry pomysł – skoro te blaszki powstały w Niderlandach, to może chciałyby wrócić do domu? I faktycznie, w Rotterdamie znalazły nabywców na pniu. Pierwsza miniatura poszła za 30 tysięcy marek niemieckich, a druga za 45 tysięcy. Wycieczka okazała się bardzo udana.
A.G.: Zostało wam jeszcze ponad 370 obrazów. Jak szybko udało się je wam „zmonetyzować”?
J.S.: Rzecz w tym, że wkrótce zaczęły się problemy. Owszem, puściliśmy na Zachodzie jeszcze kilka dzieł, przy czym ja i Kiełbacha pozwoliliśmy i innym trochę się przewietrzyć. Sami już nie jeździliśmy na Zachód, ale nadal działaliśmy na rynku krajowym.
Naszą uwagę przykuł pewien obraz, nieistotne, spod czyjego pędzla wyszedł. Robił duże wrażenie, ale był zniszczony, zwróciliśmy się więc do kustosza warszawskiego Muzeum Narodowego, aby oddał go do renowacji. Było to dzieło charakterystyczne, pomalowane z obu stron. Twórca uwieczniał pewien obiekt, ale, mówiąc nieładnie, pierdolnęła mu się koncepcja i postanowił namalować coś zupełnie innego na odwrocie. To była słuszna decyzja, bo ta druga strona okazała się arcydziełem. Kiedy kustosz wziął obraz w swoje ręce, zbladł i zapytał: „Czy wiecie, co wy macie?”.
Pokiwaliśmy głowami, choć prawdę powiedziawszy, nie mieliśmy pojęcia, że ten obraz czymś się różni od pozostałych. „Sztuka jest sztuka”, jak powiedział bohater jednego z filmów. Kustosz, jak już odzyskał zdolność chłodnej kalkulacji, mówi: „Przecież wy, kurwa, nie macie prawa tego mieć. To musi trafić do muzeum”, ale my przekonaliśmy go, że nikt nie dowie się o niczym, a on z pewnością nie pożałuje, jeśli nam pomoże. Koniec końców wziął dzieło i obiecał załatwić konserwatora.
A.G.: Podejrzewam, że kłopoty, o których przed chwilą wspomniałeś, wiązały się z tym właśnie obrazem.
J.S.: Dokładnie. Ustalonego dnia przyjechaliśmy po niego, a kustosz mówi nam, że to tylko falsyfikat i nie ma co konserwować. Oddał nam obraz i na tym koniec.
Ale od tego czasu cała Polska huczała, że Pruszków handluje falsyfikatami. Rozumiesz? Nagle nasz wielki deal posypał się jak domek z kart. Próbowaliśmy sprzedawać te obrazy w każdy możliwy sposób, ale zmowa antykwariuszy okazała się murem nie do przeskoczenia. Wciskali ludziom kit, że to wszystko chałwa!
A.G.: A to naprawdę były falsyfikaty?
J.S.: No coś ty?! Przecież w Hamburgu czy w Rotterdamie nikt nie zakwestionował ich oryginalności. A nikt mi nie powie, że jedyne oryginały, jakie mieliśmy, to te sprzedane na Zachodzie. Kiedy wybuchła afera, odkup obrazów zaproponowała nam Barbara Piasecka-Johnson, ta amerykańska miliarderka, która w tamtym czasie próbowała robić różne interesy z Polską. Rzecz w tym, że chciała kupić całość po cenie… falsyfikatów.
A.G.: Przypominam ci, że pani Piasecka-Johnson to nie tylko bizneswoman, ale także historyk sztuki. Pewnie potrafiła ocenić rzeczywistą wartość tych dzieł.
J.S.: Oczywiście, że umiała. Jestem pewien, że nie miała wątpliwości, iż są oryginalne. Chciała jedynie za psi pazur kupić sobie kolekcję wartą miliony. Owszem, dawała dużo jak na fałszywki, ale dla nas to był żaden interes.
A.G.: Jak się skończyła twoja przygoda z marszandowaniem?
J.S.: Postanowiliśmy wysłać cały majdan za ocean. Do Stanów Zjednoczonych.
A.G.: Jak to, do Stanów Zjednoczonych? Tak po prostu załadować do samolotów i wysłać? A celnicy, policja, służby?
J.S.: To były zupełnie inne czasy. Ten, kto nie przeżył lat 90., będzie miał problemy ze zrozumieniem, jak to wówczas działało. Nie tylko u nas, ale także u Amerykanów. Nawet tuż przed 11 września 2001 roku wszystko było prostsze.
Nadaliśmy te obrazy jako zwykłe paczki; nikt w ogóle się nimi nie interesował. W Stanach przejął je Darek D. (członek grupy zrzucającej się na te 350 tysięcy dolarów – przyp. A.G.).
A.G.: I co z nimi zrobił?
J.S.: Nie bardzo się tym interesowałem, ale wiem jedno – niedługo później przeniósł się do Lake Forest, luksusowej dzielnicy Chicago. Takiej, przy której może się schować nawet Beverly Hills. Same pałace i rezydencje. Ja natomiast zerwałem z handlowaniem dziełami sztuki ostatecznie.
A.G.: Powiedz mi szczerze, podobały ci się te obrazy? Nie kusiło cię, żeby coś z tej kolekcji zachować dla siebie?
J.S.: Wiesz, kiedy zorientowaliśmy się, że zabawa w marszandów dobiega końca, Wojtek P., powiedział mi: „Jarek, weź sobie kilka obrazów. Budujesz willę, to będziesz miał gdzie powiesić”. A ja mu na to: „Te Monety to ponure jakieś takie, a inne – bohomazy. Wystraszą mi gości. Jakby było coś wesołego, kolorowego, to czemu nie? Ale akurat takich nie mamy”.
A.G.: Bacciarelli też ci nie pasował?
J.S.: Daj spokój. Takie starocie miałbym wieszać w salonie?
A.G.: Ja bym powiesił…
J.S.: To może i dobrze, że cię wtedy z nami nie było.