Stare powiedzenie mówi, że Polacy najlepiej uczą się na błędach. Najwyższe władze naszego kraju udowadniają jednak, iż im nawet na najtragiczniejszych błędach nauka przychodzi ciężko. W środowy poranek na wojskowym Okęciu mogliśmy mieć "małą powtórkę ze Smoleńska". Poważnej awarii uległ bowiem rządowy samolot, na pokładzie którego wspólnie podróżować zamierzali marszałek Sejmu Radosław Sikorski i... prawie wszyscy wicemarszałkowie.
W środę marszałek Radosław Sikorski miał polecieć do Pragi, jednak samolot uległ awarii podczas startu. Maszyna rozpędziła się, ale nie zdołała wzbić się w powietrze. Oprócz Sikorskiego w samolocie znajdowali się także wicemarszałkowie Sejmu - Elżbieta Radziszewska, Jerzy Wenderlich oraz Eugeniusz Grzeszczak. Z członków Prezydium Sejmu na pokładzie czarterowanego przez państwo embraera PLL LOT zabrakło tylko Marka Kuchcińskiego i Wandy Nowickiej.
Taka "obsada" tworzy zagrożenie, że w przypadku ewentualnego wypadku, kraj mógłby zostać nie tylko bez marszałka Sejmu, ale i większości składu jednego z najważniejszych organów parlamentu. Wszystko skończyło się dobrze, ale warto pochylić się nad tym, czy aby na pewno najważniejsze osoby w państwie podróżują po świecie tak, jak powinny.
Po rozum do HEAD
Dzisiejsza awaria "rządowego" embraera przypomniała przede wszystkim o niedoskonałym wciąż charakterze instrukcji HEAD, która po katastrofie smoleńskiej miała zostać sformułowana w ten sposób, by już nigdy nasz kraj nie musiał zmagać się tragedią, w której jednocześnie ginie wiele wysokich rangą urzędników.
A jednak dziś organizatorzy lotu z marszałkiem Sejmu i prawie całym składem Prezydium Sejmu na jednym pokładzie instrukcji HEAD wcale nie złamali. Wciąż określa ona bowiem pewne zasady i ograniczenia dotyczące tylko absolutnie najwyższych przedstawicieli państwa.
Instrukcja organizacji lotów oznaczonych statusem HEAD
§ 21 ust. 2 pkt. 1-2
1) na pokładzie tego samego statku powietrznego nie mogą przebywać w czasie lotu jednocześnie:
a) Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej i Marszałek Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej;
b) Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej i Prezes Rady Ministrów;
c) Prezes Rady Ministrów i pierwszy Wiceprezes Rady Ministrów;
2) na pokładzie tego samego statku powietrznego nie może przebywaćw trakcie jednego lotu więcej niż połowa:
a) członków: Rady Ministrów, Rady Bezpieczeństwa Narodowego,
Kolegium do spraw Służb Specjalnych;
b) dowódców wojskowych
Jak wyraźnie widać, ograniczenia dotyczą tylko wąskiego grona. Brak reguł, które zabezpieczałyby państwo przed szeregiem inaczej sformowanych delegacji, których ewentualny wypadek mógłby narazić instytucje państwowe na paraliż. Wspólny lot prawie całego Prezydium Sejmu to tylko jedna z bardzo wielu możliwości.
"Niepotrzebne Bizancjum"?
Poza tym wraca dziś temat, który towarzyszy organizacji lotów typu VIP w Polsce od lat to "dziadowanie". Przez szereg lat kolejne rządy jak ognia bały się jednak wyposażyć polskich lotników w nowoczesną flotę dla najważniejszych ludzi w państwie.
Rozpisanie przetargu na kilka wartych dziesiątki milionów złotych maszyn wyglądałoby przecież w oczach wyborców na przesadne Bizancjum i mogło być prostą receptą na przegraną w najbliższych wyborach. Polscy politycy woleli ryzykować życie niż utratę władzy. Wydawało się, że na odwagę trzeba będzie się w tej kwestii zebrać po katastrofie smoleńskiej. Jeden z Tu-154M roztrzaskał się 10 kwietnia, drugi został uziemiony, a później trafił tam, gdzie dawno było jego miejsce. Do muzeum. Podobny los czekał równie przestarzałe małe odrzutowce Jak-40.
Rok 2010 był jednak nie tylko rokiem katastrofy smoleńskiej, ale i maratonu wyborczego. Rząd i tym razem nie zaryzykował więc niepopularnego w oczach wyborców, a w rzeczywistości niezbędnego wydatku na nową flotę dla najważniejszych osób w państwie. Zdecydowano się na pogłębienie dziadowania w tej kwestii i VIP-y latają dziś maszynami wyczarterowanymi od PLL LOT. Przewoźnik zgodził się przemalować swoje embraery na barwy rządowe i wszystko wygląda niby normalnie.
Do końca normalnie jednak nie jest. Choćby dlatego LOT-owskie maszyny obsługiwane są przez cywilnych pilotów. Tych tymczasem dotyczą zupełnie inne reguły pracy niż wojskowych. W maju 2012 roku ówczesny premier Donald Tusk musiał więc przedwcześnie zakończyć udział w szczycie Rady Europejskie, bo... pilotom wyczarterowanych maszyn kończył się czas pracy. – Ze względów technicznych musimy szybciej wsiąść do samolotu, żeby w ogóle móc odlecieć – poinformował nieco zawstydzony szef rządu.
Wstydliwa dla polskich władz (czyli dla Polski) sytuacja wynikła także ze środowej awarii. Okazało się, że uziemia ona marszałka Sejmu w kraju. LOT nie jest bowiem w stanie zapewnić rządowym klientom żadnej zastępczej maszyny, którą Radosław Sikorski mógłby udać się na zaplanowane spotkania z czeskimi partnerami. Wyjazd do Pragi będzie musiał więc być przełożony na inny termin.
Rychło w czas...
Przynajmniej w kwestii sprzętowej wszystkie te kłopoty powinny się jednak zakończyć w przyszłym roku. Zaledwie kilkanaście godzin przed środowymi wydarzeniami na Okęciu Inspektorat Uzbrojenia Ministerstwa Obrony Narodowej poinformował o wszczęciu procedury związanej z zamówieniem na dwa małe samoloty przeznaczone do transportowania najważniejszych osób w państwie. Z informacji przekazanych przez MON wynika, że odpowiednia umowa ma zostać podpisana jeszcze w tym roku, a samoloty powinny pojawić się w Polsce w 2016 roku. Wtedy transport VIP-ów znowu ma zostać powierzony pilotom wojskowym.
Z nową flotą organizacja lotów tak spektakularnych pod względem doboru i liczby pasażerów, jak ten tragicznie zakończony pod Smoleńskiem nie będzie możliwa z przyczyn technicznych. MON planuje zakup odrzutowców posiadających maksymalnie 14 miejsc. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że wówczas organizatorzy VIP-owskich podróży nie zapełnią wszystkich tych miejsc w sposób nieodpowiedzialny.