
Wesołe miasteczka w Polsce nie przypominają lunaparków z Zachodu. Bywa, że ta sama karuzela chodzi już od pół wieku. Jeśli wesołe miasteczko jednak inwestuje w nowy sprzęt, to i tak zazwyczaj jest z odzysku. Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że część karuzel nie podlega niemal żadnej kontroli. Takim przykładem są rollercoastery - rozwijające ogromne prędkości i osiągające dużą wysokość urządzenia, na widok których żadne dziecko nie przejdzie obojętnie.
W Polsce istnieje kilkanaście stacjonarnych lunaparków. Reszta to w znakomitej większości obwoźne wesołe miasteczka, które raz do roku, kiedy robi się ciepło, wyruszają w trasę. Najczęściej można je spotkać na obrzeżach wielkich miast, ale jeszcze częściej zaglądają do mniejszych miejscowości, gdzie z braku innej rozrywki, często cieszą się sporym powodzeniem. Większość obwoźnych lunaparków należy do zagranicznych właścicieli, szczególnie wiele wesołych miasteczek przyjeżdża do nas z Czech.
Inwestowanie w nowe karuzele to spore obciążenie dla właścicieli wesołych miasteczek. Najdroższy rollercoaster w Europie pochłonął 25 mln euro. W Polsce nikt nie inwestuje tak niebotycznych pieniędzy w rozwój infrastruktury lunaparku. Ceny najtańszego sprzętu zaczynają się od kilkuset euro wzwyż, ale u nas ciężko o karuzelę-nówkę. Zazwyczaj Parki Rozrywki zaciskają pasa, gdzie się da, a sprzętu szukają na rynku wtórnym. Większość z karuzel, na które wsiadamy pochodzi prosto z lunaparkowego second handu.
Dozorowi technicznemu podlegają rodzaje urządzeń technicznych, które są wymienione w rozporządzeniu Rady Ministrów z 2012 roku. (..)W rozporządzeniu wymienione są przenośniki kabinowe i krzesełkowe o ruchu obrotowym, przeznaczone do celów rekreacyjno-rozrywkowym. Tzw. rollercoastery nie zaliczają się do tej grupy urządzeń, ponieważ nie mamy tu do czynienia z ruchem obrotowym.
Dzisiaj frekwencja w wesołych miasteczkach jest znacznie niższa niż jeszcze jakieś dziesięć lat temu. Powodów można się tylko domyślać, ale na pewno wygląd wielkich starych maszyn nie wzbudza zaufania. – Nigdy nie puszczę dziecka do takiego wesołego miasteczka. Możemy co najwyżej tam wejść po watę cukrową. Te karuzele wyglądają tak, jakby miały się zaraz rozlecieć – mówi Anna Zborek z Warszawy, matka 3-letniego Ignasia.
dominika.majewska@natemat.pl
