Kiedy ktoś słynny umiera, dziennikarze w redakcji są postawieni w stan gotowości. Tak było wczoraj, gdy internet obiegła informacja o śmierci pisarza Gabriela Garcii Marqueza. Sytuacja była poważna, bo informacje na Twitterze przekazał sam Umberto Eco.
"Gabriel Garcia Marquez nie żyje. Otrzymałem właśnie tę informację z Nowego Jorku" - taki wpis pojawił się na Twitterze Umberto Eco. Później ukazały się kolejne: "Informację o śmierci potwierdziła rodzina pisarza oraz Mario Vargas Llosa", "Informacja zostanie oficjalnie ogłoszona za kilka godzin przez Aidę, siostrę pisarza oraz wydawców".
Takie newsy w internecie rozprzestrzeniają sie jak zaraza. Nic dziwnego, że kilka portali opublikowało go, nie czekając na potwierdzenie z agencji prasowych. Informacja okazała się jednak nieprawdziwa. Wszyscy odtetchnęli z ulgą. Uff, żyje.
To nie pierwszy taki przypadek, kiedy uśmiercono Marqueza. Wcześniej przydarzyło się to peruwiańskiej gazecie "La Republica" w 2000 roku.
I nie pierwszy przypadek, gdy do grobu posłano żyjącą gwiazdę. Gabriel Garcia Marquez był utrzymywany w stanie śmierci dość długo. Jego podróż w zaświaty trwała kilka godzin. Błyskawiczne kopnięcie w kalendarz wykonał za to Pedro Almodovar. 23 marca tego roku wszyscy modlili się, by informacja okazała się nieprawdziwa. Ich prośby zostały wysłuchane. Po 13 minutach Almodovar wrócił do żywych. A dziennikarz "Guardiana" zaliczył niezłą wpadkę.
Kilkakrotnie uśmiercano też Fidela Castro. Ostatnim razem na początku tego roku. Nieznani autorzy wpisu na Twitterze powoływali się na nieoficjalną informację zdobytą przez "Cuba Press". Jednak w sieci nie można było znaleźć żadnej wzmianki na ten temat. Ci, którzy uwierzyli, że internet nie dotarł na wyspę lub po prostu marzyli o śmierci dyktatora, poszli za ciosem. Sensacyjne doniesienia rozprzestrzeniły się w mig. A wszystko zaczęło się 29 grudnia, gdy dominikański dziennikarz "Santiago Contreras" opublikował w sieci zdjęcie rzekomo przedstawiające martwego El Comandante w grobie.
Na Twitterze znalazło się też miejsce na pilną depeszę CNN. "Aktor Morgan Freeman odszedł w swoim domu w Burbank".
Co łączy Osamę bin Ladena z Barackiem Obamą? Podczas relacjonowania szczegółów egzekucji najbardziej poszukiwanego terrorysty BBC na głównej stronie informowało o śmierci Osamy, ale na pasku z najważniejszymi informacjami wyświetlała się informacja o śmierci Obamy.
Jak widać to Twitter jest najlepiej sprawdzającym się narzędziem szerzenia pogłosek o śmierci. Ale próby uśmiercania pojawiały się już w czasach, kiedy o internecie, a tym bardziej o Twitterze nikt nie słyszał. W 1969 roku światło dzienne ujrzała plotka o śmierci Paula McCartneya. Według niej 9 listopada 1966 roku, po kłótni z pozostałymi członkami The Beatles McCartney odjechał swoim Aston Martinem sprzed studia nagraniowego. W pewnej chwili zauważył na chodniku kontrolerkę parkometrów o imieniu Rita. Zapatrzony w kobietę, wjechał na skrzyżowanie na czerwonym świetle i spowodował wypadek samochodowy.
Członkowie The Beatles sami ustalili, że McCartneya zastąpi sobowtór. Casting wygrał kanadyjski policjant Willliam Campbell. Został poddany operacjom plastycznym. Mimo to na jego ustach pozostała blizna, której prawdziwy Paul nie miał.
Plotka jest tak stara, że miała czas by dojrzeć i uzupełnić się o nowe, potwierdzające ją dowody. Zespół podobno sam przemycał na płytach wskazówki, które zapewniały spostrzegawczych fanów o śmierci Mc Cartneya. John Lennon, znany z ironii i zamiłowania do paragramów, wypowiada pod koniec "All You Need Is Love" słowa: "Yes he's dead... we love you yeah, yeah, yeah (Tak, on nie żyje... kochamy cię, tak, tak, tak) a w piosence "Strawberry Fields Forever" - "I buried Paul" (Pochowałem Paula). W filmie "Yellow Submarine", kiedy John Lennon śpiewa "Yes, he's dead" (Tak, on umarł), na ekranie słowo "NOW" zmienia się w "KNOW" (wiesz), co miało oznaczać, że widzowie właśnie dowiedzieli się, że McCartney nie żyje.
Najbardziej absurdalne interpretacje pojawiły się wraz z wydaniem Abbey Road ze słynnym zdjęciem na okładce, przedstawiającym muzyków z Liverpoolu przechodzących przez pasy.
Lennon reprezentuje Kaznodzieję, Starr niosącego trumnę, McCartney zmarłego, a Harrison grabarza. Sam McCartney ma zamknięte oczy i bose stopy, można więc uznać go za nieboszczyka. Poza tym, podczas gdy pozostali członkowie "równają do lewej", Paul kroczy przez jezdnię, wyciągając prawą stopę. Z kolei w prawej dłoni trzyma papierosa. A przecież był leworęczny! Po tej samej, prawej stronie czeka już na niego zaparkowany jest karawan pogrzebowy bądź karetka pogotowia. I tak dalej i tak dalej.
Wypadek samochodowy nie był przyczyną śmierci jedynie Paula McCartneya. Ten sam los spotkał Johnny'ego Deppa. Fałszywa informacja rozeszła się tak szybko, że zainteresowali się nią hakerzy i stworzyli witryny oferujące nagranie wideo z miejsca wypadku. Zamiast filmiku, ciekawscy otrzymywali oprogramowanie szpiegowskie - konia trojańskiego.
Śmierć jest pożywką nie tylko dla żądnych sławy tweetujących oraz tabloidów. Z tego, że żyją musieli tłumaczyć się John Bon Jovi i Artur Rojek. "Żyję, nie uległem żadnemu wypadkowi, a prokuratura nie prowadzi żadnej sprawy związanej z moją osobą. Nie mam też problemów ze zdrowiem ani z pracą. Nie zażywam żadnych leków." - pisał były wokalista Myslovitz. John Bon Jovi, który zmarł na zawał serca, podszedł do sprawy z większym dystansem. Na Facebooku jego grupy pojawiło się zdjęcie wokalisty na tle choinki. W ręku trzyma kartkę z napisem "Niebo wygląda zupełnie jak New Jersey".