
– Ustawa o in vitro rzeczywiście jest dla "polskiej" wolności wielkim sukcesem. Wolności, która prawo do nowoczesnej techniki leczenia daje tylko związkom małżeńskim lub tylko heteroseksualnym. To wielki sukces, zwłaszcza, że przez osiem lat rządów PO jakoś nie spieszyło się z przyjęciem projektu. Nie chodzi mi o krytykę Platformy, ale o pokazanie, że nawet ci, którzy uważają się za wolnościowców, są hipokrytami. Jaka to wolność dla singli, gejów i lesbijek? – mówi Katarzyna Mróz*, blogerka i singielka, która wkrótce urodzi dziecko z in vitro.
REKLAMA
Kiedy urodzi się Pani syn?
Planowo pod koniec czerwca. Taki mam termin, wyliczony skrupulatnie przez maszyny invitrowe na kanadyjskich serwisach dla rodziców. Polskich jeszcze nie ma. W naszym kraju redaktorom serwisów parentingowych nie mieści się w głowie, żeby w kalkulatorach porodu, prócz daty ostatniej miesiączki, ewentualnie owulacji, umieścić datę transferu pięcio- i trzydniowej blastocysty.
Samotne macierzyństwo to duże ryzyko. Wiele kobiet stara się go unikać jak ognia...
Jestem nietypowa. Spodziewałam się, że będę samotną matką, a raczej, jak to się teraz ładnie określa, solomamą. Nigdy nie ciągnęło mnie do małżeństwa, obiadów z teściami, obrączki na ręku. Jakoś się w tym nie widziałam. Samotnego macierzyństwa się nie boję, choć może powinnam. To, że potrafię zarobić na siebie, nie znaczy, że będę potrafiła zarobić na nas oboje. Ale nie z takimi rzeczami dawałam sobie w życiu radę. Wcześnie wyprowadziłam się z domu, do pracy poszłam już jako nastolatka, jak będzie potrzeba, pójdę do pracy fizycznej, choć pracuję głową.
Jedyne, czego się obawiam, to nadopiekuńczości. Nie wiem, czy będę umiała utrzymać dyscyplinę, nie zaleję syna miłością. Chciałabym, żeby był inny niż faceci-królewicze, których tylu spotkałam. Żeby umiał włączyć pralkę i żelazko, zrobić sobie coś do jedzenia, sprzątnąć.
Co mu Pani powie jak spyta o ojca?
Jeszcze kilka miesięcy temu myślałam, że opowiem mu o cudzie in vitro i fajnym studencie z Danii, który oddał swoje nasienie do największego na świecie banku spermy, żeby takie mamy jak ja mogły mieć dzieci. Opowiem, jaki to fajny człowiek i jaki doskonały genetycznie jest dzięki temu mój synek – powstał z najmocniejszego plemnika młodego, zdrowego studenta.
Myślałam, że w moim otwartym światopoglądowo domu będę chowała dziecko, które będzie dumne, że jest z in vitro. Dziś wiem, że to niemożliwe. Co z tego, że moi prawie 70-letni rodzice nie mają z tym problemu, jeśli ich krewni (też otwarci, wykształceni) uważają fakt, że dziecko jest nieślubne za niedopuszczalny? Co z tego, że mieszkam w Warszawie, obracam się w środowisku tzw. elity, jeśli ta elita ma czelność dzwonić do mnie i bezceremonialnie pytać: "Kto jest ojcem dziecka?", a kiedy mówię, że nieważne, wymuszać odpowiedź? Albo się obrażać?
To dlatego tak bardzo dba Pani o dyskrecję, nie chce zdradzić tego, jak naprawdę się nazywa?
To, co ostatecznie przekonało mnie do dyskrecji w tym temacie, to przerażająca prawicowa propaganda. Boję się, że ci ludzie będą kiedyś napadać na dzieci z in vitro, stworzą im "getto ławkowe", wyślą na Madagaskar.
Kiedy "faraon naszych macic" Jerzy Zelnik powiedział, że dzieci z in vitro są połamane, a ksiądz dr hab. Piotr Kieniewicz z KUL-u, że są psychicznie chore, jeszcze się śmiałam. Zwłaszcza że Andrzej Rysuje opublikował portret dziecka z in-vitro ze złamaniem Zelnika,bruzdą Longchampsa i "uszkiem oklapniętym od słuchania tego p...lenia". Ale potem znalazłam apel pt. "Chroń dzieci przed biznesem in vitro", gdzie IVF nazywa się "kontrowersyjną metodą wspomaganej prokreacji". Autorzy protestują przed "poddawaniem dzieci szkodliwym eksperymentom społecznym", tzn. pozwalaniem parom tej samej płci na posiadanie dziecka. Bo dzieci z in vitro można, ich zdaniem, mieć ostatecznie, ale tylko w małżeństwie albo związku dwupłciowym. O takich jak ja nawet nie wspominają.
Takich, czyli jakich?
Gdybym chciała używać nienawistnego języka autorów protestu, powiedziałabym: takich, którym poprzewracało się w głowie, które ośmieliły się mieć dziecko z nasienia dawcy. Ja zostałam postawiona pod ścianą – po operacji powiedziano mi, że na zajście w ciążę mam kilka miesięcy, potem moja macica nie będzie się nadawać już do niczego. Mój wieloletni partner-nie partner, który ma już dorosłe dzieci, powiedział, że nie odda nasienia. A nie jestem nienormalna, żeby prosić o to jakiegoś kolegę. Tym bardziej, że świadome oddanie nasienia wiąże się z obowiązkiem prawnym i społecznym wobec dziecka, a przede wszystkim – alimentacyjnym. Jak dajesz nasienie do in vitro, nie możesz dziecka nie uznać.
Zresztą – co by Pani pomyślała o facecie, który zgadza się na takie bycie ojcem? Ja myślę, że jest nienormalny, a niepotrzebny mi nienormalny facet, nawet na odległość.
Pani za in vitro płaciła,a o przyjętej przez Sejm ustawie mówi, że jest patriarchalna i krzywdząca kobiety właśnie. Dlaczego?
Tak naprawdę wolnoamerykanka, która panuje teraz w świecie in vitro, jest dla takich jak ja lepsza. Bo w ogóle mogą mu się poddać. PO uchwaliło ustawę bojąc się, że PiS w ogóle zakaże IVF, a mi się wydaje, że ten strach to przesada. Nowa ustawa wcale nie jest liberalna – zabrania korzystania z nasienia dawcy kobietom samotnym. Trzeba mieć męża lub partnera.
Premier Ewa Kopacz nazwała przyjęcie tej ustawy "wielkim sukcesem polskiej wolności".
Tak, rzeczywiście, dla "polskiej" wolności jest to wielkim sukcesem. Wolności, która prawo do nowoczesnej techniki leczenia daje tylko związkom małżeńskim lub tylko heteroseksualnym. To wielki sukces, zwłaszcza, że przez osiem lat rządów PO jakoś nie spieszyło się z przyjęciem projektu. Nie chodzi mi o krytykę Platformy, ale o pokazanie, że nawet ci, którzy uważają się za wolnościowców, są hipokrytami. Jaka to wolność dla singli, gejów i lesbijek?
In vitro powinno być dostępne dla każdego? Tak po prostu? Na wyciągnięcie ręki? Dla singli, homoseksualistów...?
Tak, bo to nigdy nie jest wyciągnięcie ręki. To ogromne pieniądze – ja za swoje płaciłam ok. 12 tys. zł, leczenie niepozbawione skutków ubocznych i medycznie niekoniecznie wskazane dla każdego. Żaden lekarz nie przeprowadzi u pacjentki in vitro, jeśli ta nie ma do tego wskazań. Bo może stracić prawo do wykonywania zawodu. Najpierw, przecież, trzeba stymulować jajniki do wytworzenia większej niż normalnie liczby komórek jajowych.
Normalnie jajnik produkuje komórkę jajową co drugi cykl. Przy stymulacji oba zmuszane są do produkcji co najmniej kilku. A to wiąże się podaniem hormonów, co może być niebezpieczne, nie mówiąc już o tym, że nie jest przyjemne. Przez dwa tygodnie robi sobie Pani drogie (ok. 2 tys. zł) zastrzyki w brzuch, puchnie, jest rozchwiana emocjonalnie. Potem, jeśli komórki się pojawią, lekarz pobiera je pod znieczuleniem ogólnym za pomocą igły, a po komórkach w powiększonym jajniku zostają wolne przestrzenie, w których czasem zbiera się płyn. Może dojść do tzw. hiperstymulacji – puchnie pani brzuch, czasem ten stan zagraża życiu i trzeba jechać do szpitala na odessanie płynu. To wcale nie tak rzadkie.
Po pobraniu pani komórki poddawane są zapłodnieniu pod mikroskopem i embriolodzy patrzą, czy się podzielą. Na każdym etapie proces może się zatrzymać, jak w organizmie. Jeśli się uda, po pięciu dniach od podania następuje transfer – lekarz podaje zarodek do macicy przez specjalną tubę i teraz można już tylko mieć nadzieję, że się przyjmie. A przyjmuje się w ok. 30 proc. przypadków. Jeśli nie, powtarza pani od nowa.
To ogromne koszty rzeczywiste i psychiczne. Mnie się udało za pierwszym razem i zapłaciłam 12 tys. zł, zresztą – pożyczonych. A proszę pomyśleć o ludziach, którym nie udaje się latami.
Jeśli chodzi o dostępność dla singli – takich jak ja jest coraz więcej. Nie jestem, jak to mówią, "krzywa, ślepa i bezzębna". Nie mam problemu z powodzeniem u mężczyzn, tyle że jakoś żaden z nich nigdy nie widział we mnie materiału na matkę. No, jeden widział, ale był ultrakatolikiem i o in vitro nie mogło być mowy.
Kiedy rok przed in vitro poszłam do ginekologa po skierowanie na HSG, badanie, które pozwala ocenić, czy moje jajniki są drożne, lekarz żartował, że taka kobieta bez problemu znajdzie chętnego, może nie na dziecko, ale na seks na pewno. Tylko że ja nie miałam ochoty mieć dziecka z kimkolwiek. Nie jestem typem, który idzie z facetem do łóżka na pierwszej randce, a już na pewno nie takim, który wyrywa faceta w klubie. Nie chodzę do klubów. Pewnie, gdybym nie miała problemów z zajściem w ciążę, dawno byłabym mamą, bo któryś z moich byłych by mnie zapłodnił.
Są tacy, którzy uznaliby takie podejście za bardzo egoistyczne – chcesz dziecka, idziesz do lekarza i masz dziecko nie bacząc na to, czy kiedykolwiek będzie miało ojca czy nie.
A te, które robią sobie dziecko z partnerem lub mężem, są pewne, że ten ojciec z dzieckiem zostanie? Ilu facetów zostawia żony, narzeczone, nie interesuje się dziećmi?
Znam mnóstwo jednoosobowych rodzin pełnych miłości, porozumienia, szczęścia i o wiele więcej małżeństw, które fundują piekło sobie i dzieciom. Znam rówieśników, którzy robią sobie dzieci w ramach trofeum, po studiach, MBA, ślubie i zakupie domku pod miastem. A potem zostawiają je na cały dzień pod opieką niani. A gdy się rozwiodą, wyrywają je sobie, by się nawzajem ranić. Znam też wiele dziewczyn zostawianych przez facetów, kiedy zajdą w ciążę. Dziecko rodzi się matce, która zamiast cieszyć się na nie, płacze, że ktoś ją zostawił, walczy z poczuciem odrzucenia, przenosi to na dziecko.
Lepiej, gdy dziecko od początku nie ma ojca?
Takiego – na pewno. Dzieci powinny rodzić się ludziom, którzy ich chcą, są gotowi poświęcić im czas i je kochać. Powie pani – tyle dzieci nie ma rodziców, można je adoptować. Ale tak samo mogą je adoptować ludzie superpłodni, w związkach małżeńskich. Potrzeba macierzyństwa czy ojcostwa wiąże się też z przekazywaniem genów. Znam super gejów, którzy byliby cudownymi rodzicami – sama chętnie grzeję się w cieple ich i ich domów – pachnących ciastem, świeżym praniem, lśniących. A kiedy patrzę, jak bawią się z dziećmi przyjaciół, jestem pewna, że byliby super rodzicami. Lepszymi niż ci, którzy robią sobie dzieci, bo tak chcieli ich rodzice. Co więcej – to są ludzie, których stać by było na wychowanie w luksusie i wykształcenie dzieci. Lesbijki miały pod tym względem łatwiej, ale też niekoniecznie. Bo jak ja, heteroseksualna, mogą mieć problemy z niepłodnością. A opory przed przespaniem się z byle jakim facetem mają na pewno sto razy większe.
Ja o moim dziecku marzyłam od lat. Jestem spełniona zawodowo i nie boję się, że na rok czy dwa "wypadnę z obiegu". Mam za sobą lata pracoholizmu i wypalenie zawodowe. Wiem, że praca nie pogada ze mną w drugi dzień świąt, kiedy wszyscy siedzą z rodziną, a ja napisałam już wszystkie projekty i nie mam co ze sobą zrobić.
"Jeśli PiS przejmie władzę, zmienimy tę ustawę tak, aby nie można było zamrażać zarodków i tak, aby związki partnerskie nie mogły korzystać z metody" podkreślał niedawno w rozmowie z TVN 24 szef sztabu wyborczego PiS Stanisław Karczewski. Nie wygląda raczej na to, by ustawę zmieniono po myśli Pani czy innych samotnych Polaków marzących o dziecku...
Ja się tylko zastanawiam, czy PiS będzie na tyle bezczelne, a może niekonstytucyjne, by zrealizować plan któregoś ze swoich przedstawicieli i zamrożone już zarodki odmrozić i ochrzcić. Byłoby przy tym także nielogiczne, bo rozmrożenie tych zarodków spowoduje ich unicestwienie. Bałam się tego przez chwilę, ale to po prostu niemożliwe. Morderstwo w majestacie prawa? To tysiące spraw w trybunale w Strasburgu. Wygranych!
Najbardziej przeraża mnie, że z mównicy sejmowej można głosić rzeczy sprzeczne z logiką i nauką, jak to, że in vitro nie jest metodą leczenia niepłodności. Bo przecież nikt nie powie, że 2+2=5. A jeśli chodzi o biologię, każdy daje sobie prawo, by jej przeczyć. A niby wszyscy chodziliśmy do podstawówki!
Kwestia in vitro to w Polsce problem polityczny czy społeczny?
Niepłodność i brak refundacji in vitro jako metody jej leczenia to problem społeczny. Ale politycy uwielbiają wycierać nim sobie gębę. Trochę jak katastrofą smoleńską. Albo kwestią istnienia Boga. Tyle że – rzeczywiście – to, że zamachu nie było, można udowodnić pewnie tylko w 90 proc., istnienie Boga tylko na poziomie teologicznym, a in vitro jako skuteczna metoda leczenia niepłodności jest do udowodnienia w 100 proc. Choć dla większości ludzi jest równie niezrozumiała. Łatwo więc wmówić ludowi, że to czary jakieś niebezpieczne.
Nie rozumiem tylko, dlaczego wroga PiS znalazł sobie w niewinnych, malutkich dzieciach. Zaczynam za to rozumieć, co czują matki dzieci czarnoskórych, które w tym nietolerancyjnym kraju nadal są atakowane, nawet bite. Dziecko z in vitro to dla PiS nowy Frankenstein, nowa czarownica.
Panią, jako "matkę z in vitro" spotykają jakieś złośliwości?
Wie pani, ja mało komu powiedziałam. Wiedzą nieliczni, ci o otwartych głowach, więc obrażana jestem tylko jako anonimowa matka z in vitro, której się "w d... poprzewracało". Mój wieloletni partner-nie partner, który jest w tym przy mnie emocjonalnie, choć na odległość, nie ma problemu, że będę miała nie jego dziecko. To znaczy ma problem, że nie będę już tylko dla niego. Ale ktoś rzeczywiście zrobił mi przykrość, i to całkiem nieświadomie. Kolega, który sam zresztą latami poddawał się z żoną in vitro. Nie wyszło im, a ja spytałam, dlaczego nie skorzystali z komórki dawczyni lub z surogatki. Stać ich było na wyjazd za granicę, gdzie jest to dozwolone. Powiedział, że nie mógłby wychowywać osoby w połowie obcej, że bałby się nieznanych genów. A ja swojego syna nie uważam za osobę w najmniejszym stopniu obcą.
*Singielka po trzydziestce, po latach bezskutecznych starań usłyszała, że z racji stanu zdrowia nie ma już na co czekać. Prowadzi bloga "In vitro w pojedynkę". Imię i nazwisko bohaterki zostało zmienione.
napisz do autorki: malgorzata.golota@natemat.pl
