Jak usłyszałam Beatę Szydło, która chce zwoływać referendum w sprawie sześciolatków, ręce mi opadły. Bo czy na Boga, nie można tej sprawy rozwiązać raz a dobrze? Reforma wałkowana jest od sześciu lat. Tysiące rodziców posłało w tym czasie swoje sześciolatki do szkół. Część dzieci właśnie kończy podstawówkę i ma rewelacyjne wyniki. Czy ich zdanie, w obliczu zmasowanej akcji "Ratujmy Maluchy", w ogóle się nie liczy? W końcu kiedyś rząd też zagrał na ich emocjach. Dlatego dziś wielu rodziców może czuć się oszukana.
Znam dziesiątki takich rodziców. Wręcz całe klasy dzieci, bo sama jestem tym nikczemnym rodzicem, który skrócił dzieciństwo swoim dzieciom i rok wcześniej wysłał je na rzeź do wielkiej, publicznej, zatłoczonej, słabo przygotowanej szkoły. I nie żałuję. Co więcej nie znam nikogo z mojej szkoły, kto by żałował. Dzieciaki radzą sobie świetnie. Społecznie, naukowo i emocjonalnie. Ba, po pierwszym ”eksperymentalnym” dziecku, wielu rodziców wcześniej posłało do szkoły swoje kolejne pociechy!
Nam się podoba i koniec
Same dzieci mówiły w pierwszej klasie, że im się podoba. Podpytywane, czy dalej wolałyby chodzić do przedszkola, odpowiadały, że nie, bo w szkole jest lepiej! Po pół roku w szkole wiele patrzyło z wyższością na swoje równolatki w zerówce, która w ogóle ma opinię przechowalni. Gdy czasem musiały z nimi spędzać czas na"zerówkowej" świetlicy, mówiły potem, że było nudno – ”bo tam mają tylko zabawki, a my mamy fajne zajęcia z panią”.
W klasie były dzieci i takie ze stycznia, i z listopada. W tym wieku to przepaść. Ale dały radę. I przez pierwsze trzy lata pod parasolem ochronnym jednej nauczycielki. I potem, w starszych klasach.
A moja szkoła do tych wybitnie przygotowanych nie należy. Nie ma szafek, tylko siermiężne szatnie, ale maluchy zostawiają podręczniki w sali, na parapecie. Nie ma oddzielnej stołówki dla najmłodszych, ale nauczycielka prowadzi je na obiad na lekcji, by uniknąć tłumów na przerwie. Nie ma dywaników we wszystkich salach, ale dzieci i tak nie zwracają na to uwagi, bo nauczycielka wymyśla im inne zabawy.
Nie ma też zbyt wielu zabawek na półkach, bo dzieci i tak wolą przynosić swoje i to im wystarcza. Są lekcje popołudniowe i przepełnione świetlice, ale jakimś cudem dzieci uwielbiają chodzić na świetlicę. Szczególnie rano, przed lekcjami, bo są ciekawsze zajęcia. Mimo iż siedzą w ławkach i dźwigają tornistry, nie mają skrzywionych kręgosłupów.
W klasach starszych niektóre wręcz chodzą do klas mieszanych. W jednej, na 28 uczniów, jest tylko piątka "sześciolatków". A dzieci chodzą już do piątej klasy. Sami nauczyciele przyznają, że różnicy między nimi nie widać. Ci, którzy uczyli sześciolatki i doprowadzili je do trzeciej klasy, w następnym roku też woleli wziąć młodsze dzieci. Bo dobrze im się z maluchami pracowało. Pamiętam, jak w trzeciej klasie sześciolatki pobiły na głowę klasy siedmiolatków we wszystkich możliwych konkursach – z ortografii, matematyki, ze znajomości lektur szkolnych.
Oczywiście można dyskutować o emocjach dzieci. Tego nie da się uniknąć, sprawa zawsze pozostanie indywidualna. I to bez względu na to, kiedy dziecko pójdzie do szkoły. I nie ukrywam, że zawsze, gdzieś tam z tyłu głowy, siedzi świadomość wcześniejszego wysłania dziecka w świat. Bo różnice pewnie będzie bardziej widać w okresie dojrzewania, a może dopiero w gimnazjum.
Przekonywali wszyscy, żeby słać do szkoły
Jeśli rząd cofnie reformę, którą wdraża od sześciu lat, poczuję się jednak oszukana. Podobnie jak tysiące rodziców, który zwodzeni przez ostatnie lata przez polityków, posłali swoje dzieci wcześniej do szkoły. Bo gdy stawali przed dylematem, co zrobić – w końcu na początku rodzice mieli wybór – reforma już, już miała wejść w życie. Bo szkoły grzmiały, że lada moment będzie tłok, jeśli w pierwszej klasie spotkają się dwa roczniki. Bo namawiali dyrektorzy, psychologowie, przedszkola. Bo rząd zachowywał się tak, jakby od reformy nie było już żadnego odwołania.
W końcu szkoły zatrudniły nowych nauczycieli, wiele poddano remontom, zaczęto budować place zabaw. Ruszyła wielka akcja promocyjna, a kolejkom do psychologów po opinie o gotowości szkolnej maluchów, nie było końca. Trochę tak, jak dziś – tyle, że po odroczenie tej gotowości.
– Wie pani, gdyby podstawa programowa się nie zmieniła, pewnie bym odradzała. Ale program pierwszej klasy wygląda tak, jak dla starszej grupy w przedszkolu, więc nie ma się nad czym zastanawiać. Jak pani poczeka, dziecko za rok będzie się nudziło – mówiła pani psycholog.
– Tylko pierwsza klasa! Przecież większość dzieci już zaczyna czytać. Jak pójdą do szkoły w wieku 7 lat będą się nudzić – przekonywała przedszkolanka. Pani dyrektor szkoły: – Proszę państwa, sama mam 6-letnią wnuczkę i posyłamy ją do pierwszej klasy. Ten rok to będzie rok zabawy. Można powiedzieć – takie przedłużenie zerówki.
Tak było. Był też wybór, owszem. Okupiony bezsennymi nocami, wizytami u psychologów, rozmowami ze znajomymi. Notoryczne pytanie ”Co robicie? Jaka decyzja?” – nie schodziło z ust. Efekt? Z mojego przedszkola większość dzieci poszła do pierwszej klasy. Z przeświadczeniem, że tak będzie lepiej, bo za rok w pierwszej klasie dzieci będą bąki zbijać.
Po roku okazało się, że reforma jest przełożona o rok. Kpiny? Wiedząc o tym wcześniej, wielu rodziców pewnie podjęłoby inną decyzję, a właściwie cieszyłoby się, że takiej decyzji podejmować nie muszą. Z każdym kolejnym rokiem rząd uginał się pod presją rodziców coraz bardziej, choć pierwszy raz Ministerstwo Edukacji Narodowej zgodziło się wysłuchać ich argumentów dopiero cztery lata później. W końcu decyzja – pójdą sześciolatki, ale tylko te z początku roku. I znów się nie podoba. Znów protesty, znów ”Ratujmy Maluchy”. A przecież w tym czasie wykształciły się już dwa roczniki sześciolatków kończących szkołę podstawową!
Nic nie poradzę, ale podnoszenie kwestii w referendum znów jawi się niczym kpiny. Z rodziców, którzy przez laty musieli decydować o swoich sześciolatkach, ich dzieci, nawet szkół, które – lepiej lub gorzej – ale w jakiś sposób jednak się przygotowały.
Kto protestuje?
Najczęściej rodzice, którzy przekonują, że posyłając sześciolatka do szkoły, zabieramy mu dzieciństwo. Ale tak naprawdę wielu jest takich, którzy świadomie faszerują swoje cztero-, pięcioletnie dzieci milionem zajęć dodatkowych. Byle nie być gorsi od innych, bo przecież wszystkie dzieci ”na coś chodzą’. Tenis, basen, karate, dżudo, angielski, teatr z elementami angielskiego, taniec, plastyka...
Generalnie wszyscy wychodzą z założenia, że umysł dziecka jest w tym czasie tak chłonny, że trzeba to wykorzystać. Dlaczego zatem nie w pierwszej klasie?
Nie ma sensu też opowiadać o skoliozie i innych problemach z kręgosłupem u uczniów. Dzieci noszące do szkoły już w 4 klasie całe połacie makulatury to w polskim systemie norma. Szafki są, ale nomen omen, tylko na papierze. Zresztą trzeba na czymś odrobić pracę domową. A książki i ćwiczenia wymagane są nawet do informatyki- przecież łatwiej kazać kupić rodzicom podręczniki niż wyposażyć szkolne sale komputerowe. Nie musimy przekonywać Pani, że żywienie małego dziecka to podstawa jego harmonijnego rozwoju. I że obiad, po który trzeba dobić się w kolejce starszych uczniów, a potem zjeść w ciągu kilku minut, to nie są warunki dla kilkulatka. Czytaj więcej