
Gdy Europa chyliła się ku wojnie, wyścig zbrojeń trwał już na dobre, wśród Polaków nie brakowało ochotników, którzy chcieli bronić ojczyzny. Szczególnie na ich tle wypadali ci, którzy zadeklarowali gotowość na największych ofiar, nawet za cenę życia. Tak, nad Wisłą też mieliśmy swoich "kamikadze" i to zanim samobójcze ataki na wroga rozpowszechnili piloci z Japonii.
REKLAMA
– Wzywamy wszystkich tych Polaków, co chcą niezwłocznie oddać życie za Ojczyznę, jednak nie w szeregach armji razem ze wszystkimi, lecz w charakterze żywych torped z łodzi podwodnych, żywych bomb z samolotów, w charakterze żywych min przeciwpancernych i przeciwczołgowych – napisali ochotnicy do specjalnych oddziałów szturmowo-dywersyjnych, które zaczęto tworzyć z końcem czerwca 1939 roku. Każdy, kto deklarował chęć śmierci za ojczyznę, musiał być specjalnie przeszkolony. A chętnych nie brakowało...
Sama idea nie była jednak wcale nowa. Już w 1937 roku za Polskę - gdyby wymagała tego potrzeba - godził się oddać życie mat polskiej Marynarki Wojennej Stanisław Chojecki. Nie tylko deklarował słownie, ale i na piśmie - w liście do samego marszałka, gen. Edwarda Rydza-Śmigłego.
W tym czasie Europa łudziła się jeszcze, że katastrofy nie będzie. Już rok później Hitler przyłączył do III Rzeszy Austrię, po kilku miesiącach wkroczył do Pragi, w końcu - zerwał łączący Polskę i Niemcy pakt o niestosowaniu wzajemnej przemocy.
Nie dziwi więc, że temat "żywych torped" szybko powrócił. 6 maja, niejako na fali patriotycznego uniesienia spowodowanego pamiętnym przemówieniem szefa MSZ Józefa Becka w Sejmie - zapewnieniu, że "Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da", zrobiło się głośno o trzech śmiałkach.
Wszyscy wiedli do tej pory spokojne życie: jeden jako urzędnik państwowy, drugi - pracownik miejski; trzeci był masarzem. Nie narzekali na zarobki, a mimo to chcieli ponieść największą ofiarę. – Będziemy walczyć jak furjaci – przekonywali na łamach prasy tłumacząc, dlaczego "opłaca się" umrzeć za Polskę.
– Każdy okręt nieprzyjacielski, czołg, pancerka, może i tak kosztować życie kilkunastu żołnierzy, zaś jeden człowiek zdecydowany może oddać tylko jedno swoje życie, jako żywy pocisk, czy w torpedzie, bombie lub minie – napisało trzech śmiałków: Władysław Bożyczko oraz bracia Edward Lutostański i Leon Lutostański.
Przekonywali, że w obliczu wojny Polski zwyczajnie nie stać na marnowanie torped czy bomb - co innego, jeśli podczepi się do nich ochotników, sterujących obiektem przeznaczonym do eksplozji. Łączyłoby się to z pewnością, że "żywa bomba" zawsze trafi do celu. Poza tym - podkreślali - nie każdy śmiałek musi być od razu okazem zdrowia.
– Może to być nawet człowiek ułomny, lecz silny duchem – czytamy w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym" z 6 maja 1939 roku. Takiego odzewu społeczeństwa na apel trójki Polaków mało kto mógł się spodziewać - krakowska redakcja gazety była wręcz oblegana. Ale byli też sceptycy, którzy widzieli w notce prasowej przejaw mistyfikacji.
Minęły cztery miesiące i wojna stała się faktem. Oddziały ochotników-samobójców prawdopodobnie nie wzięły udziału w walce. Szkoda, bo potencjał był spory - jako "żywe torpedy" do walki z najeźdźcą mogło być wykorzystanych prawie 5 tysięcy osób (także kobiet). Wszyscy, choć przeważnie młodzi i wykształceni, zgłosili się dobrowolnie. Byli wśród nich nawet gimnazjaliści, którzy ukończyli 18. rok życia. Także oni składali uroczystą przysięgę.
W Sztabie Głównym powstał nawet specjalny referat dotyczący organizowania i planowania ataków samobójczych. Inna sprawa, że relacje osób, które podają się za ówczesnych ochotników, są często niespójne; nie wiadomo nawet czy w ogóle istniała supertajna broń, do której obsługi mieli być szkoleni. Niektórzy świadkowie przyznawali, że widzieli szkice torped, które jednak nie przetrwały wojny.
Przy okazji dyskusji o "żywych torpedach" doszło do utworzenia tzw. batalionu śmierci, grupującego żołnierzy 2 Pułku Strzelców Podhalańskich. Mieli być gotowi na każde ryzyko, podobnie zresztą jak wybrani śmiałkowie z Armii "Pomorze". Znane są też ochotnicze formacje o podobnym przeznaczeniu, do których przystępowali obrońcy Warszawy w 1939 roku.
Gdyby nie "przedwczesny" wybuch wojny, polskie "żywe torpedy" mogłyby skutecznić utrudnić życie agresorom. Być może nawet udałoby się zatopić słynny okręt "Schleswig-Holstein", który ostrzeliwał Westerplatte. Pozostały plany, chęci i gotowość do umierania. Zanim świat usłyszał o słynnych japońskich kamikadze.
Napisz do autora: waldemar.kowalski@natemat.pl
